Od Iskandarkul do Osz
(streszczenie)
Wróciłem z piętnastodniowej podróży, której trasa wiodła przez Rosję, Tadżykistan i Kirgistan. Poniżej przedstawiam jej krótkie podsumowanie oraz pełną relację
Dziesiątego września o szóstej rano wraz z Wojciechem Dąbrowskim wsiedliśmy na dworcu w Gdańsku do busa linii Zielonogradzki Trans, który zawiózł nas do Kaliningradu. O godzinie piętnastej samolotem Ural Airlines wylecieliśmy do Moskwy. Stąd po kilku godzinach mieliśmy kolejny lot do Czelabińska. Tu przespaliśmy się kilka godzin w hotelu, by następnego dnia przed południem wylecieć do Duszanbe. W stolicy Tadżykistanu zamieszkaliśmy w hostelu Green House. Następnego dnia dołączył do nas Paweł Krzyk. Pierwsze kilka dni przeznaczyliśmy na zwiedzanie Duszanbe i okolicy (zamek w Hisor) oraz załatwianie pozwolenia na wjazd do Górskiego Badachszanu.
We wtorek, 15 września, rozpoczęliśmy właściwą podróż, która - jak się później okazało - liczyła 2 200 km. Wynajętą toyotą land cruiser wyruszyliśmy najpierw w Góry Fańskie. Zwiedziliśmy jezioro Iskandarkul, po czym pojechaliśmy w okolice Seven Lakes, inaczej Marguzor, czyli po prostu Siedem Jezior. Późnym wieczorem z pewnym trudem odnaleźliśmy w pobliżu czwartego jeziora homestay, w którym przenocowaliśmy. Następnego dnia pojechaliśmy krętymi, wąskimi serpentynami, wijącymi się nad przepastnymi zboczami, do szóstego jeziora, zaś do ostatniego z nich poszliśmy pieszo (wysokość ok. 2 500 m n.p.m.). Nocowaliśmy w tym samym miejscu, co poprzednio. W drodze powrotnej do Duszanbe obejrzeliśmy kolejne malowniczo usytuowane jeziora oraz żyzną dolinę Zarafszanu.
Jeszcze jeden nocleg w Green House i na dobre pożegnaliśmy Duszanbe. W piątek, 18 września, wyruszyliśmy w stronę Górskiego Badachszanu. Po blisko czternastu godzinach jazdy dotarliśmy do Chorogu, stolicy GBAO. Spaliśmy w Pamir Lodge. Rano pojechaliśmy w stronę Iszkaszim. Zbaczając nieco w bok, zwiedziliśmy uzdrowisko Garmczaszma (gorące wody). Chcieliśmy też odwiedzić słynny bazar koło Iszkaszim, który znajduje się właściwie po stronie afgańskiej, za graniczną rzeką Piang. Niestety, jest on od kilku tygodni zamknięty. Po południu zwiedziliśmy Iszkaszim i spędziliśmy noc w hostelu Hanis.
Następnym etapem naszej podróży był Langar. Zanim jednak do niego dojechaliśmy, po drodze obejrzeliśmy dwie twierdze oraz wykąpaliśmy się w gorących źródłach Bibi Fatima. Zwiedziliśmy także skansen wsi pamirskiej. Spaliśmy w domu należącym do rodziny Ismaelitów (odłam szyitów), położonym na wysokości 2780 m n.p.m.
W poniedziałek, 21 września, wyjechaliśmy w stronę Murgabu. Trasa wspinała się coraz wyżej. Jedna z przełęczy miała wysokość 4137 m n.p.m. Z Pamir Highway (droga M41) zboczyliśmy 16 km w lewo, by obejrzeć jezioro Jashil-Kul oraz kiszłak (wioskę), uchodzący za biegun zimna w tym rejonie. Szosa pamirska, w przeciwieństwie do poprzednich szutrowych dróg, jest w większości asfaltowa, ale trzęsie na niej równie dobrze jak na bezdrożach. Murgab jako miasto jest bezbarwne i brzydkie. Taki sam był nasz homestay, chyba najgorszy z dotychczasowych.
Ostatni odcinek wspólnej podróży prowadził do Osz w Kirgistanie. Jechaliśmy przez długi czas wzdłuż ogrodzonej płotem granicy chińskiej. Pokonaliśmy dwie przełęcze, z których najwyższa miała 4655 m n.p.m. Druga, na granicy z Kirgistanem, liczyła 4282 m n.p.m. Po stronie kirgiskiej był jeszcze Tałtyk-pass o wysokści 3600 metrów. Jechaliśmy wzdłuż rzeki Gulcha, podziwiając ośnieżone szczyty Pamiru.
W Osz pożegnałem się ze współtowarzyszami podróży. Paweł wybierał się do Kazachstanu, Wojciech Dąbrowski zamierzał odwiedzić kilka syberyjskich miast, zaś ja szykowałem się do drogi powrotnej. Tym razem wracałem dwoma samolotami, z przesiadką w Moskwie.
Dojazd i Duszanbe
Bus Zielonogradzkiego Transa wyjechał z Gdańska punktualnie, jednak do Kaliningradu dotarł ze sporym opóźnieniem. Na przejściu granicznym Gronowo - Mamonowo nie było co prawda kolejki, ale za to długo i dokładnie sprawdzano dokumenty, zwłaszcza po stronie rosyjskiej. Wątpliwości pogranicznika wzbudziło moje zdjęcie w paszporcie sprzed około dziesięciu lat, na którym rzeczywiście mało przypominam siebie w chwili obecnej. Najdłużej jednak oczekiwaliśmy na zakończenie procedury kontrolnej wobec jakiegoś młodego człowieka z Ameryki Południowej. Miał on coś nie w porządku z wizą, bo maglowano go przez dobre pół godziny. Już wcześnie zresztą polscy pogranicznicy wyrażali wątpliwości, czy zostanie on wpuszczony na teren Federacji Rosyjskiej. Ostatecznie jednak pozwolono mu wjechać.
W Kaliningradzie zamierzałem nabyć trochę rubli. Niestety, ani na dworcu autobusowym ani na kolejowym, ani też nigdzie w najbliższej okolicy nie było kantoru. Musiałem więc pożyczyć 80 rubli od Wojciecha Dąbrowskiego na bilet autobusowy, żeby móc pojechać na lotnisko. Tu zresztą też nie było możliwości nabycia rosyjskiej waluty. Sam terminal jest mały, jest w nim duszno, a niektórzy z pracowników obsługi nie znają języka angielskiego. Nie działa też Wi-fi.
Na pokładzie Airbusa A320, lecącego do Moskwy serwowano wodę i soki (pomidorowy lub pomarańczowy). Lot trwał dwie godziny. Ze względu na różnicę czasu wylądowaliśmy jednak na lotnisku Domodiedowo o godzinie 18. Mimo tego, iż byliśmy tam tylko tranzytem, przeszliśmy dokładną kontrolę dokumentów i bagażu podręcznego (tylko taki mieliśmy ze sobą).
O 22.10 wystartowaliśmy do kolejnego lotu, tym razem do Czelabińska. Trwał on tylko 15 minut dłużej niż poprzedni, ale oprócz napojów zaserwowano nam także jakiś pieróg z warzywami. W Czelabińsku byliśmy około wpół do trzeciej w nocy (kolejne przesunięcie czasu do przodu o 2 godziny). Następny samolot mieliśmy o 11.05. Trzeba więc było się trochę przespać. W hotelu nieopodal lotniska (Areotel) Wojciech Dąbrowski wynegocjował cenę pokoju za pół doby, czyli po 1200 rubli (ok. 17 USD) od łebka. Znów musiałem pożyczyć od niego rosyjską walutę.
O dziewiątej rano byliśmy z powrotem na terminalu. Lotnisko w Czelabińsku jest niewielkie i również nie ma tu kantoru. Wśród pasażerów przeważają Tadżycy, głównie robotnicy pracujący w Rosji. Kobiet widać niewiele. My dwaj byliśmy bodajże jedynymi osobnikami spoza terenu WNP. Odprawa była bardzo szczegółowa, a pogranicznicy dość dociekliwi.
Po co jedziecie do Tadżykistanu? Kiedy wracacie? - padały pytania.
Lot do Duszanbe był rejsem międzynarodowym, więc i catering był obfitszy. Ponadto, dzięki dobrej znajomości angielskiego i talentom negocjacyjnym mojego współtowarzysza podróży, jako jedyni otrzymaliśmy dodatkowe porcje kanapek i napojów. W rozgrzanej do 34 stopni C stolicy Tadżykistanu wylądowaliśmy o czternastej. Nie mogliśmy jednak opuścić lotniska przed otrzymaniem wizy. Z tym zaś był pewien kłopot. Nikt się bowiem nie spodziewał, że turyści z terenu UE przybędą tu od strony Rosji (zwykle przylatują z Istambułu). Na miejscu nie było więc konsula. Czekaliśmy na niego 40 minut. Na szczęście, gdy się wreszcie pojawił, uraczył nas pozytywną wiadomością. Opłata za wizę miała wynieść 35 USD, a nie 55, jak się spodziewaliśmy.
Wreszcie znalazłem kantor. Kupiłem za 30 USD 201 somoni na drobne wydatki oraz za drugie tyle 1970 rubli. Mogłem też nareszcie uregulować dług wobec W.D.
Do hostelu szliśmy pieszo około dwóch kilometrów. Napotkani po drodze taksówkarze niezbyt orientowali się, gdzie mieści się ulica Khusravi Dekhlavi, ale wyrażali chęć podwiezienia nas. Nie skorzystaliśmy. Nasza rezerwacja w Green House obejmowała miejsca w pokoju 10-ciosobowym. Kiedy tam przybyliśmy, oprócz nas był tylko jeden Holender. Zwyczajem w tym oraz w innych tego rodzaju obiektach jest zdejmowanie butów przed wejściem. We wszystkich pomieszczeniach podłogi są bowiem wyłożone dywanami. Od razu zaznaczę, że to miejsce noclegowe było najlepsze ze wszystkich, z którymi mieliśmy do czynienia na terenie Tadżykistanu. Z czystym sumieniem mogę go polecić innym podróżnikom. Koszt jednej doby to 13 dolarów. Do dyspozycji jest w pełni wyposażona kuchnia, łącznie z kawą i herbatą, pralka, łazienki, telewizor w pobliżu recepcji, no i działające przez większość czasu Wi-fi.
W kuchni zorientowaliśmy się, że w hostelu przebywa aktualnie siedmioro Izraelczyków, jedna Chinka z Tajwanu, dwoje polskich rowerzystów (Marta i Dawid z Trójmiasta) oraz dwóch, również polskich, motocyklistów (trzeci, niestety, zmarł na zawał serca).
W sobotę rano przyleciał z Istambułu trzeci uczestnik naszej wyprawy, Paweł Krzyk. Niestety, tureckie linie lotnicze zawieruszyły gdzieś jego bagaż (dostarczono mu go dopiero w poniedziałek z wyraźnymi śladami zniszczenia, prawdopodobnie zablokował się gdzieś na taśmie bagażowej).
Starania o pozwolenie na wjazd do GBAO (Górskobadachszański Wilajet Autonomiczny) rozpoczęliśmy od wpłacenia dwudziestu somoni w Amonatbanku. Z potwierdzeniem wpłaty udaliśmy się (wraz z nami wspomniani już Marta i Dawid) do miejscowej siedziby MSW, gdzie złożyliśmy odpowiednie wnioski. Otrzymaliśmy obietnicę, że przepustki otrzymamy w poniedziałek o dziewiątej. Wybiegając nieco do przodu, uzupełnię, że w wyznaczonym terminie nie czekały na nas potwierdzone permity, bo - jak nam powiedziano - naczelnik nie miał czasu. Polecono nam przyjść we wtorek. Wtedy też odczekaliśmy ponad godzinę, zanim naczelnik łaskawie przystawił pieczęć do naszych przepustek.
Po opuszczeniu urzędu poszliśmy na pobliski bazar. Kupiłem tutaj dwa chlebki noni (inaczej lepioszki) po 2 somoni za sztukę. Na innym stoisku nabyłem zaś 30 dkg sera za 12 somoni.
Po południu odbywam samotny spacer po głównej alei Duszanbe, czyli Rudaki. W pobliżu pałacu prezydenta obserwuję wzmocnione patrole policji. Spaceruję wokół fontann otaczających pomnik Ismaila I Samanidy. Historia stolicy Tadżykistanu nie jest długa. Miasto założono bowiem dopiero w 1924 roku, najpierw pod nazwą Duszambe, potem Stalinobad, a dopiero od 1961 roku znane jest pod obecną nazwą, która dosłownie oznacza poniedziałek. W Pub Public funduję sobie Heinekena za 25 somoni. W ramach reszty otrzymuję gumę do żucia za 3 somoni.
Po długim spacerze (moje buty trekkingowe są słabo rozchodzone i uwierają w palce) wracam do hostelu. Izraelczycy pichcą w kuchni kurczaki i jakieś warzywa. Paweł odpoczywa po podróży. Zjadam coś naprędce i ponownie wybieram się na zwiedzanie miasta. Tym razem wędruję przez ulicę Przyjaźni Narodów, gdzie napotykam między innymi obwoźną stację paliw. Wkrótce znowu docieram do alei Rudaki i w ramach ochłody nabywam dwie gałki lodów po 2 somoni za jedną. Upał doskwiera jednak na tyle mocno, że decyduję się na zakup czapki, żeby uchronić łysinę i to, co ewentualnie pod nią pozostało, przed kompletnym wypaleniem. Na stoisku przed bazarem udaje mi się wytargować wspomniane nakrycie głowy za 20 somoni, czyli jakieś 12 zł.
Wieczorem do naszego pokoju dokooptowano turystę z Tajwanu. Jest to mały, dość pocieszny człowieczek, który ma ze sobą mnóstwo bagażu, w tym czajnik elektryczny. Planował jechać do Chin, ale uświadomiono mu, że przejście graniczne na przełęczy Qolma jest niedostępne dla turystów. Zdecydował się więc na przelot samolotem. Zanim to jednak nastąpiło, utrudnił nam nieco spanie, gdyż buszował do późnej nocy po pokoju, sprawdzając wiadomości na laptopie lub szeleszcząc licznymi woreczkami.
Hisor
W niedzielę rano wybieramy się na wycieczkę do Hisoru (Hisaru). W okolicy hotelu Sheraton łapiemy autobus linii nr 8 (koszt 1 somoni), którym jedziemy na obrzeża miasta. Potem wsiadamy do dalekobieżnego autobusu, który przejeżdża co prawda niedaleko Hisor, ale nie zbacza do tej miejscowości. Płacimy po 3 somoni i wysiadamy na skrzyżowaniu. Przygodny kierowca samochodu osobowego zgadza się zawieźć nas za 15 somoni (początkowo chce 20) pod samą bramę zamku, a właściwie tego, co z niego zostało. Jest to niewątpliwie ważne miejsce dla Tadżyków, gdyż front zamku został uwieczniony na rewersie banknotu o wartości 20 somoni.
Historia twierdzy sięga XII wieku. Obecnie jest ona częściowo zrekonstruowana i nadal trwają prace przy jej odbudowie. Wstęp na jej teren kosztuje zaledwie 1 somoni. Nie ma ograniczeń w chodzeniu po murach i blankach. W pobliżu znajdują się dwie medresy. Na dziedzińcu jednej z nich kobiety przygotowują posiłek dla robotników pracujących przy rekonstrukcji obiektu.
W pewnym momencie słyszymy dźwięki muzyki i widzimy orszaki ślubne zmierzające w pobliże głównej bramy twierdzy. Okazuje się, że jest to miejsce otoczone swoistym kultem, do którego przybywają nowożeńcy. Poszczególne pary podchodzą pod biały dwuczęściowy obelisk, pod którym odbywa się coś w rodzaju sesji fotograficznej. W tym samym czasie goście tańczą i śpiewają w rytm muzyki (muzykanci przyjeżdżają specjalnie z Duszanbe). Nikt nie zwraca na nas szczególnej uwagi, a jeżeli już, to spotykamy się z aprobatą i prośbami o zrobienie zdjęcia.
Spod twierdzy jedziemy do centrum Hisor samochodem osobowym (6 somoni na trzech). W przydrożnej budce kupuję dwa pieczone pierożki z warzywami po 1,5 somoni sztuka. Smakują mi, ale później mój żołądek buntuje się, czego konsekwencje będę odczuwał jeszcze przez kilka dni.
Wsiadamy do marszrutki nr 270 i czekamy na komplet pasażerów. Gorąco jak diabli. Wojciech Dąbrowski robi zdjęcia współpasażerkom. Jednemu z Tadżyków wyraźnie to przeszkadza, gdyż z poważną miną mówi: Nie lzia! Na rogatkach Duszanbe wysiadamy i czekamy na nasz autobus linii 8. Przy okazji obserwujemy punkt sprzedaży lemoniady. Szklanki są pobieżnie płukane, podobnie jak u nas w saturatorach przed z górą ćwierćwieczem. Można też nabyć napój na wynos. Wtedy jest on wlewany do butelki pozyskanej od przygodnych osób. Jedną z nich był Paweł, który oddał swoją po wypitej coli. Nie została nawet opłukana przed napełnieniem... Obok stragan z winogronami. Kilogram kosztuje zaledwie 2,5 somoni. Nic dziwnego, wszak to szczyt sezonu.
W sklepie obok naszego hostelu kupuję półtoralitrową butlę piwa produkcji rosyjskiej za jedyne 10 somoni. O 14.30 jestem już w naszym pokoju. Podczas naszej nieobecności przybył nowy współlokator. Jest nim Japończyk z Osaki, który już od ośmiu tygodni podróżuje motocyklem po Azji, a jego plany podróżnicze sięgają aż trzech lat! W sąsiednim pokoju pojawili się zaś trzej Kanadyjczycy, którzy zamierzają pokonać Pamir rowerami.
W poniedziałek rano ze zdziwieniem zaobserwowaliśmy niesamowite korki na ulicach prowadzących do centrum. Policjanci nawet nie starali się ich rozładować. Pilnowali tylko, żeby nikt nie wjechał na ul. Rudaki. Ta reprezentacyjna aleja miasta została bowiem całkowicie zamknięta dla ruchu kołowego. Jak się później dowiedzieliśmy, tego dnia w Duszanbe rozpoczynało się spotkanie przywódców państw Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. Do stolicy Tadżykistanu przybyli więc prezydenci Białorusi, Kazachstanu, Armenii, Kirgistanu, no i przede wszystkim Władimir Putin. Z chodnika przylegającego do prospektu mogliśmy tylko popatrzeć na przejeżdżające szybko kawalkady czarnych limuzyn w eskorcie błyskających światłami motocykli.
Tego dnia raczej odpoczywaliśmy niż zwiedzaliśmy. Mnie dokuczała biegunka, więc wołałem spędzać czas w hostelu.
Góry Fańskie
We wtorek rano poznaliśmy naszego kierowcę, z którym mieliśmy spędzić najbliższe 8 dni. Przyjechał pod Green House z niewielkim opóźnieniem (korki spowodowane szczytem zwanym anty-NATO nadal utrudniały poruszanie się po Duszanbe). Toyota land cruiser nie należała do najmłodszych - jej przebieg wynosił prawie 278 tysięcy km. To sporo, jak na samochód z silnikiem benzynowym, częściej zresztą napędzanym gazem. Przed wyjazdem Mujesar zatankował właśnie gaz: 92 litry po 2,80 somoni za litr.
Z Duszanbe wyjechaliśmy o 10.40 (wcześniej czekaliśmy na wspomniane już przepustki do Pamiru) drogą M34 w kierunku Gór Fańskich. Na początku trasy samochód jechał po idealnie gładkim asfalcie. Jednak im bliżej gór, a już zwłaszcza po minięciu prezydenckiej rezydencji nad rzeką Varzob, nawierzchnia stawała się coraz gorsza, by wreszcie zamienić się w zwykły szuter. Od czasu do czasu zatrzymywały nas policyjne patrole. Kierowca brał wówczas z przygotowanej zawczasu kupki banknotów 2-3 somoni i najzwyczajniej w świecie wręczał je mundurowym. Taka praktyka jest w tym kraju powszechna i praktycznie nikogo nie dziwi. Policjanci nie zwracają uwagi na prędkość (nie mają zresztą radarów). Jedyne, co naprawdę ich interesuje, to łapówka.
Malowniczymi serpentynami, mijając od czasu do czasu stada owiec i wyprzedzając na wąskiej drodze ciężarówki, wspinaliśmy się na przełęcz Anzob. Znajduje się ona na wysokości 3372 m n.p.m. Dojechaliśmy do niej o trzynastej. Po krótkiej przerwie na serię zdjęć zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Naszym celem było jezioro Iskandarkul (Jezioro Aleksandra). Dojazd do niego nie jest łatwy. Jedzie się tam bardzo wąską, często dziurawą drogą, której dodatkową atrakcją jest brak jakichkolwiek zabezpieczeń przed przepaścią czy też spadającymi ze zboczy odłamkami skał.
Jezioro widać już z daleka. Jest niewątpliwie piękne. Leży na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów. Przed wjazdem zatrzymuje nas zardzewiały szlaban. Trzeba uiścić opłatę za wjazd. Po negocjacjach płacimy po 5,5 somoni. Zaraz za bramą napotykamy starą zaniedbaną bazę turystyczną, której czasy świetności minęły wraz z upadkiem ZSRR. Idziemy wzdłuż brzegu jeziora, którego głębokość sięga 72 metrów, patrząc na odbijające się w tafli wody szczyty okolicznych gór. Na krańcu jeziora znajduje się jedna z prezydenckich dacz, a obok niej lądowisko dla helikopterów.
Wracamy do głównej drogi, którą wzdłuż rzeki Anzob jedziemy do Ayni. Natrafiamy na korki spowodowane remontem drogi. Wykonują go Chińczycy. Powoli robi się ciemno. Kierowca jedzie na wyczucie, co pewien czas pytając przygodnych ludzi o drogę. Zero drogowskazów. Co chwilę niemal ocieramy się o potężne chińskie ciężarówki. Droga A377 prowadzi do Samarkandy w Uzbekistanie. My jednak musimy z niej zboczyć przed Penjkentem, aby dostać się w rejon Seven Lakes. W absolutnych ciemnościach ciężko odnaleźć właściwy homestay. "Nasz" znajduje się przy czwartym jeziorze. Po kilku próbach i ekwilibrystycznych manewrach kierowcy odnajdujemy go. Jest godzina 21.50. Z właścicielem ustalamy cenę noclegu ze śniadaniem na 12 USD.
Pokój jest w miarę przyzwoity, jednak do toalety, w której kuca się przy niektórych czynnościach, trzeba przespacerować się kilkadziesiąt metrów w chłodnym górskim powietrzu. Papier, który się w niej znajduje, przypomina ten używany do usuwania nadmiaru szpachli ze ściany.
Na śniadanie otrzymujemy po omlecie z jednego jajka, nieco masła i trochę dżemu. Jest też oczywiście czaj oraz kawa, no i świeżo upieczony przez gospodynię chleb.
Samochodem dojeżdżamy do szóstego jeziora. Stąd udajemy się pieszo do siódmego. Jest gorąco, no i wysoko. Szybki marsz powoduje przyspieszenie oddechu i już po kilkunastu minutach czuję strużki potu spływające na oczy. Po drodze spotykam tylko Tadżyka z dwoma osiołkami dźwigającymi na grzbietach kawałki drewna, a także pastucha owiec. Docieram jednak bez odpoczynku na drugi skraj jeziora. Tu otacza mnie stadko wyraźnie zaciekawionych kóz. Chętnie spróbowałyby moich butów, ale przezornie wchodzę na wysoką skałę. Odpoczywam przez godzinę, kontemplując krajobraz, upajając się ciszą, no i wygrzewając się w ostrym słońcu. W drodze powrotnej mijam się z kilkoma turystami. Potem dołączam do moich współtowarzyszy i wspólnie wracamy samochodem na stancję. Tego dnia przejechaliśmy najmniej kilometrów, bo zaledwie 19. Powoli aklimatyzujemy się do wysokości, bo przed nami są jeszcze przełęcze przekraczające 4000 metrów. Rezygnujemy z proponowanego przez gospodarza obiadu, bo cena 7 dolarów wydaje się być zbyt wygórowana. Korzystamy tylko z kipiatoku (wrzątku) i przyjmujemy poczęstunek w postaci arbuza. W pokoju na piecu znajduję gazetę z 24 kwietnia. Na pierwszej stronie oczywiście, jakżeby inaczej - prezydent Emomali Rachmon
W czwartek na śniadanie znowu jedno jajko, tym razem sadzone. Gospodarz wystawia na stoliku pamiątki wykonane - jak zapewnia - przez jego żonę. Są to małe torebki, jakieś kilimy i makatki, tiubietiejki i apaszki. Ostatecznie kupuję za 10 somoni mały wisiorek z drobnych koralików. Jeszcze tylko wpisujemy się do księgi pamiątkowej i o wpół do dziewiątej ruszamy w dół, oglądając po drodze pozostałe jeziora, od numeru trzy do jeden.
Po drodze znowu mijamy mnóstwo wielkich chińskich ciężarówek. Kierowca mówi, że Chińczycy eksploatują w pobliskich górach kopalnię złota. W dolinie Zarafszanu podziwiamy zielone pola i sady, stanowiące spiżarnię nie tylko dla tego rejonu. Na tle skalistych, pozbawionych roślinności gór, stanowią one miły dla oka kontrast. Znowu wspinamy się na przełęcz Anzob, po czym nieco poniżej zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Spotykamy miejscowe kobiety, które sprzedają kierowcom herbatę. Na dzisiaj właśnie kończyły swoją działalność i wybierały się do domów w pobliskim kiszłaku. Na nasz widok wyciągnęły lepioszki i nas poczęstowały. Zupełnie bezinteresownie.
Po blisko ośmiu godzinach jazdy ponownie znaleźliśmy się w Green House w Duszanbe. Łącznie przez ostatnie trzy dni przejechaliśmy 684 kilometry, z czego większość po drogach gruntowych. Tym razem otrzymaliśmy pokój siedmioosobowy na parterze, tuż obok recepcji. Wieczorem nie działało Wi-fi (łączność pojawiła się dopiero rano). Pierwszy gorący posiłek od kilku dni. Przed nami ostatnia noc w Duszanbe. Już tu nie wrócimy, a przynajmniej nie podczas tej wyprawy.
Pamir
W piątek wczesna pobudka. O siódmej wyjeżdżamy w kierunku Pamiru. Na rogatkach Duszanbe pełno patroli wojskowych z długą bronią, a w jednym przypadku nawet z erkaemem. Kierowca pokazuje nam miejsce, gdzie kilka dni temu doszło do strzelaniny, w której zginęło kilkadziesiąt osób. Sprawcą całego zamieszania był były wiceminister obrony Abduhalim Nazarzodi, który zbrojnie wystąpił przeciwko władzom. Według słów naszego kierowcy, zbuntowanego generała wytropili żołnierze z kontyngentu rosyjskiego i od razu go zlikwidowali ( nie znalazłem potwierdzenia tej informacji w internecie).
Po drodze mijamy wielu sprzedawców owoców, szczególnie jabłek i arbuzów, którzy rozstawiają się ze swoim towarem na poboczach. Na początkowych kilometrach droga jest szeroka i płaska jak stół. Przejeżdżamy przez dwa tunele, z których ten dłuższy ma 4,5 kilometra. W mijanych kiszłakach (wioskach) widać wiele dachów krytych eternitem. Od czasu do czasu robimy krótkie postoje na wykonanie serii zdjęć, np. przy dużym zbiorniku wodnym w Norak. Nieco dłużej zatrzymujemy się w miasteczku Kulyab. Obserwuję tu oryginalny sposób prania i suszenia dywanów - rozkłada się je po prostu na asfalcie, a kierowcy bez szemrania omijają przeszkodę.
O 11.20 jesteśmy już na przełęczy Shurabad (2200 m n.p.m.). Dziesięć minut później trafiamy na posterunek, na którym dokładnie sprawdzane są nasze paszporty oraz przepustki upoważniające do wjazdu na teren Górskiego Badachszanu. Prawie godzinę później jesteśmy już nad graniczną rzeką Panj - Afganistan jest w zasięgu wzroku i w odległości nie większej niż na rzut kamieniem. Przez pewien czas droga jest całkiem niezła (zbudowana przez Irańczyków) jakościowo. Wkrótce będzie już tylko wspomnieniem. Przez wiele dziesiątek i setek kilometrów poruszać będziemy się wyłącznie po przyczepionych do zboczy gór wąskich dróżkach, czasem wysypanych żwirem, a czasem tylko ubitych kołami samochodów. Po afgańskiej stronie jest podobnie, a może nawet bardziej ekstremalnie. Od czasu do czasu widzimy małe wioski po drugiej stronie rzeki. Czasem jakiegoś osiołka z ładunkiem na grzbiecie, no i kobiety piorące ogromne dywany nad brzegiem Panj.
Tadżykistan to nie Indie, ale i tu krowy cieszą się sporymi przywilejami. Potrafią beztrosko chodzić środkiem drogi i w ogóle nie reagują na widok samochodu. Kierowcy zaś starają się delikatnie je ominąć, w ogóle nie używając przy tym klaksonu.
O 13.45 kolejna kontrola dokumentów. Trwa dziesięć minut. Ponad godzinę później dojeżdżamy do Kalaikhum. Pierwotnie tu miał być koniec dzisiejszego odcinka. Zapada jednak decyzja o jeździe aż do Chorogu. Wkrótce wjeżdżamy na drogę M41, czyli słynną szosę pamirską (Pamir Highway). Tu kończy się dobry asfalt, za to pojawia się wiele ciężarówek, zwłaszcza chińskich. Kurz unosi się tumanami. O 17.20 przechodzimy następną kontrolę, a w chwilę później spotykamy pierwszych rowerzystów. Jest to para z Francji. W Rushan gaz kosztuje już 3,50 somoni za litr. Podobnie będzie z innymi produktami. Im dalej od Duszanbe, tym drożej.
Po blisko czternastu godzinach jazdy, podczas których pokonujemy niespełna 600 kilometrów, docieramy do Chorogu. Już dawno jest ciemno, ale kierowca doskonale zna to miasto, gdyż stąd pochodzi. Zawozi nas do hostelu Pamir Lodge. Nocleg kosztuje tutaj 9 USD. Otrzymujemy pokój trzyosobowy. W toaletach, niezbyt daleko usytuowanych, są sedesy, choć brakuje papieru toaletowego. Drzwi wykonane są z nieheblowanych desek, a ściany z surowej cegły, bez kawałka tynku. Wi-fi jest tylko w wyznaczonych godzinach: 8-11 rano i 18-22 wieczorem. Kuchnia dość obszerna. Wraz z nami jest tu kilkoro rowerzystów i dwóch motocyklistów z Austrii. Sami młodzi ludzie. Podobnie zresztą było w każdym z pozostałych miejsc noclegowych. Nasza trójka "starszaków" - jak to delikatnie określił Paweł - była ewenementem.
Rano niewielkie zachmurzenie, pierwsze od początku naszego pobytu w Tadżykistanie. O wpół do dziewiątej opuszczamy stolicę Górskiego Badachszanu i udajemy się na południe, w stronę Ishkasim. Zjeżdżamy też z Pamir Highway (wrócimy na nią dopiero za 2 dni). W związku z tym na drodze, którą teraz pojedziemy, nie będzie już ciężarówek. Wkrótce po wyjeździe natrafiamy na posterunek i po raz któryś z rzędu pokazujemy swoje permity do GBAO. Po półtorej godzinie skręcamy z głównej drogi w lewo i jedziemy około 5 kilometrów, żeby obejrzeć gorące źródła w Garmczaszma. Tu, na wysokości 2800 metrów znajduje się uzdrowisko balneologiczne. Krajobraz przypomina tureckie Pamukkale.
W południe znajdujemy się na 102 kilometrze od Chorogu. Widać stąd słynny bazar po afgańskiej stronie. Mieliśmy zamiar go odwiedzić. Niestety, od kilku tygodni jest zamknięty. Przyczyna? Skomplikowana sytuacja polityczna w Afganistanie. Robimy więc zdjęcia mostu granicznego i bazarowych baraków, po czym jedziemy dalej. Wkrótce jesteśmy w Ishkasim (2515 m n.p.m.), czyli u celu dzisiejszego krótkiego etapu. Zatrzymujemy się w homestay'u Anis. Nocleg kosztuje tutaj 10 dolarów, kolacja 5, a śniadanie 3. Korzystam z wszystkich opcji.
Miasteczko jest niewielkie, do obejścia w 20 minut. Na jedynym skrzyżowaniu, a i to mało ruchliwym, znajduje się sygnalizacja świetlna, zjawisko w Pamirze dość niezwykłe. Codziennością są natomiast portrety prezydenta Rachmona, których widać tu więcej niż w Duszanbe. A wisienką na torcie jest wyeksponowane przy głównej ulicy popiersie towarzysza Lenina. Jedna z miejscowych kobiet, zapytana o powód oszczędzenia wizerunku twórcy bolszewizmu po odzyskaniu niepodległości przez Tadżykistan, odparła filozoficznie:
- Tam, gdzie zdemontowano pomniki Lenina jest wojna, a u nas jest Lenin i jest pokój.
Generalnie ludzie są tu rozmowni i raczej życzliwie nastawieni to obcych.
W niedzielę, 20 września, na śniadanie zaserwowano nam omlet z jednego jajka, suchy chleb, nieco miodu, odrobinę masła i ... parę kawałeczków pokruszonej chałwy. Za to w pobliskiej piekarni nabyliśmy gorący i smaczny chleb w cenie 3 somoni za sztukę.
Jadąc w stronę Langar obserwowaliśmy żniwa, które na tych wysokościach, odbywają sie dopiero teraz. Na malutkich poletkach, u podnóża skalistych, gór uwijali się ludzie z sierpami. Tam gdzie zboże było już zżęte, suszyło się w kupkach. W innych zaś miejscach trwały omłoty. Nie mylić z młóceniem przy pomocy młockarni! Tutaj na taki luksus raczej nikt nie może sobie pozwolić. Do pracy zaprzęga się osły i bawoły, które udeptując racicami zboże, wytrząsają z niego ziarno. Potem wystarczy je tylko oddzielić od plew przy pomocy ręcznego sita i już można pakować plon do worków.
W odstępie dwóch godzin zwiedzamy ruiny dawnych twierdz: Kakh-kaha i Yamchun. Dzieli je 56 kilometrów. Przy tej pierwszej natknąłem się na sprzedawcę pamiątek, który chętnie pozował mi wraz z synkiem do zdjęć. Najpierw w stroju tadżyckim, a potem w afgańskim (jego dziadek miał jeszcze obywatelstwo afgańskie). Miałem szczerą chęć coś od niego kupić, ale naprawdę nie było w czym wybierać. Nie kupię przecież masówki, która jest obecna także w Europie, np. metalowe czy skórzane bransoletki.
W odległości jednego kilometra od pozostałości fortecy Yamchun, do której najpierw trzeba sie wspiąć 7 kilometrów (licząc od głównej drogi) licznymi serpentynami, z których rozpościera się widok na dolinę Wahanu, znajduje się Bibi Fotima. Idę tam pieszo, choć na tej wysokości (3190 m) płuca muszą pracować znacznie intensywniej niż na nizinie. Po drodze zaczepiają mnie dzieciaki i proszą o zdjęcie.
W niewielkim basenie pod skałami woda ma temperaturę około 45 stopni. Chwilę trwa, zanim ciało się do niej dostosuje. Wchodzi się tam w stroju Adama. Nie ma oczywiście możliwości, żeby kobiety kąpały się razem z mężczyznami. Wstęp jest bardzo tani - zaledwie 10 somoni (ok. 6 zł). Pamiętam, że kilka lat temu za podobną przyjemność w Miszkolcu na Węgrzech płaciłem 1550 forintów, zaś w słowackich termach w Popradzie nawet 12 euro.
Na godzinę przed przyjazdem do Langar odwiedzamy muzeum wsi pamirskiejw Jamg. Mieści się ono w typowym domu Ismaelitów, którego cechą charakterystyczną jest świetlik pośrodku dachu budynku. Uwagę przyciąga tu bogato zdobiony drewniany sufit (w tym kraju występuje deficyt drewna). Pozostałe eksponaty są typowe dla lokalnych skansenów: narzędzia pracy, instrumenty muzyczne, przedmioty codziennego użytku, piec, elementy odzieży i pościeli.
Tuż przed piętnastą docieramy do Langar. Tutejszy homestay jest niewielki. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Cena noclegu ze śniadaniem wynosi 12 USD. Łazienka jest co prawda na dworze, ale spełnia podstawowe standardy. Gorsza sprawa ze spaniem. W jednym z pokoi jest tylko jedno łóżko pojedyncze, a w drugim również jedno, ale małżeńskie. No cóż, może żona mi tego nie wybaczy, ale tej nocy dzieliłem łoże z Pawłem :). Spodobał mi się natomiast salon w tym domu: piękny drewniany sufit ze świetlikiem, mnóstwo dywanów na ścianach i podłogach, po bokach zaś podesty, na których można siedzieć a także spać. Przed domem ogródek z warzywami, kwiatami, a nawet z jedną jabłonią.
Mimo wysokości jest bardzo ciepło. Główną ulicą wracają z pastwisk stada owiec i krów, wzniecając przy okazji tumany kurzu. Dzieciaki, jak wszędzie, chętnie pozują do zdjęć.
Poniedziałkowe śniadanie składało się - jak wszędzie dotychczas - z jajek, ale tym razem sadzonych i w ilości dwóch na głowę. No i tradycyjnie był jeszcze dżem, lepioszki, odrobina masła i trochę słodyczy.
Wyjechaliśmy o dziewiątej. Droga pięła się stromo pod górę. Na wysokości trzech tysięcy metrów nadal pasły się owce. Po blisko dwugodzinnej jeździe odbiliśmy w lewo, zostawiając tym samym na dobre rzekę graniczną i widoki Afganistanu. Na drodze prawie pusto, krajobraz księżycowy. Dopiero po dwóch godzinach napotkaliśmy posterunek kontrolny pod przełęczą. W jego pobliżu minęliśmy zaś trzech rowerzystów.
Przed wjazdem na Pamir Highway oglądamy słone jezioro, leżące po prawej stronie drogi. Szosą pamirską jedziemy przez chwilę w lewo (w stronę Chorogu), by skręcić w boczną drogę i pojechać do odległego o 15 kilometrów jeziora Jasikul (Zielone Jezioro). Przed jeziorem znajduje się wioska uchodząca za tutejszy biegun zimna. Tu po raz pierwszy zobaczyłem jaki na wolności.
Droga M41 do Murgobu jest co prawda asfaltowa, ale bardziej dziurawa niż ta szutrowa, którą jechaliśmy wcześniej. Kierowca stara się omijać przeszkody, ale i tak trzęsiemy sie jak liście na wietrze.
W Murgobie pojawiamy się o szesnastej. Miasto nie wygląda interesująco. Ba, jest wręcz brzydkie i zapyziałe. Podobnie jak nasz homestay, najgorszy z dotychczasowych. Toaleta nie dość, że na dworze, to jeszcze z wąskim otworem, do którego sztuką jest wcelować z zawartością, już nie powiem czego... Prąd jest tylko od 18-ej do 22-ej. Nie przeszkadza to oczywiście gospodyni skasować po 12 dolarów za nocleg ze śniadaniem od osoby.
Po południu wybieramy się z Pawłem na bazar. O tej porze już niewiele stoisk jest czynnych. Generalnie handel odbywa się w metalowych kontenerach oraz przy przenośnych stolikach. Mięso natomiast można nabyć w okrąglaku przypominającym mongolską jurtę. Wielu mężczyzn chodzi w kirgiskich czapkach. Jednego z nich pytam o możliwość zrobienia zdjęcia. Odmawia.
- Później będziecie sobie robić z nas żarty - uzasadnia.
W lokalnym sklepie szukam piwa, ale takim towarem tu nie handlują. Do jedzenia też jest niewiele poza makaronem i słodyczami. Ostatecznie kupuję puszkę szprotek za 8 somoni.
We wtorek, 22 września, rozpoczyna się ostatni dzień naszej wspólnej podróży. Rano jest zimno. Płacimy naszej gospodyni za nocleg. Ta zaś podejrzliwie przygląda się jednodolarówkom i próbuje nam wmówić, że bank takich nie przyjmuje. Żeby chociaż były zniszczone, ale nie: przed wyjazdem załatwiłem sobie super nowe banknoty...
Przed dziewiątą docieramy w pobliże chińskiej granicy. Na całej jej długości rozciąga się gęsty płot. Za nim zaś widać drogę, którą mogą przejeżdżać patrole. Trasa raczej monotonna, z rzadka tylko przejeżdża jakiś samochód. Po tylu dniach podróżowania górzyste krajobrazy nieco nam zobojętniały. Ponownie spotykamy jaki. Tym razem pasą się wzdłuż drogi.
O wpół do dziesiątej docieramy do przełęczy Ak-Baital. To najwyższy punkt, jaki osiągnęliśmy podczas tej wyprawy - 4655 metrów n.p.m. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i zjeżdżamy w dół. Najpierw około 15 kilometrów szutrową drogą, potem asfaltową. Z prawej strony ciągle towarzyszy nam chińska granica.
Po dziesiątej dwadzieścia jesteśmy przy jeziorze Karakul. Wokół niego rozciągają się wysokie góry, na szczytach których tkwią śnieżne czapy. Feeria kolorów i surowość klimatu czynią to miejsce niezwykle urokliwym. Tu po postu czuje się siłę natury i docenia piękno przyrody.
Na przełęczy Kyzyl-Art (4283 m n.p.m.) żegnamy się z Tadżykistanem. Jeszcze tylko zwracamy przepustki do GBAO, otrzymujemy stemple w paszportach i jedziemy w stronę Kirgistanu. Tu przekroczenie granicy trwa nieco dłużej. Nie potrzebujemy co prawda załatwiać wiz, ale kierowca musi się sowicie opłacić pogranicznikom i celnikom. Tutaj bowiem, w przeciwieństwie do Tadżykistanu, w łapę biorą nie tylko policjanci, ale wszyscy mundurowi, z pogranicznikami i celnikami włącznie. W dodatku o wiele więcej od swoich kolegów ze strony tadżyckiej.
Ze strony kirgiskiej jeszcze długo oglądaliśmy majestatyczne szczyty Pamiru, w tym te najwyższe, czyli Pik Lenina i Pik Komunizmu. Parę minut przed czternastą wjechaliśmy na porządną asfaltową drogę wiodącą z Duszanbe do Osz. Minęliśmy przełęcz Tałdyk (3600 m) i zjechaliśmy serpentynami w dół, a następnie wzdłuż rzeki Gulcha zmierzaliśmy ku drugiemu co do wielkości miastu Kirgistanu - Osz. Nie dane nam było jednak spokojnie dojechać. Kolejny patrol policji przyczepił się do folii na szybie od strony kierowcy i zażądał znacznie większej daniny niż zazwyczaj. Kiedy ten się opierał, policjant siadł za kierownicą i chciał jechać wraz z nami na komisariat. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, ale straciliśmy prawie pół godziny. Na rogatkach Osz kolejny patrol zadowolił się symboliczną opłatą.
W Osz rozliczyliśmy się z kierowcą (koszt 1 kilometra wyniósł 90 centów, dodatkowo płaciliśmy 15 USD za całodzienne utrzymanie kierowcy). Następnie podziękowaliśmy sobie wzajemnie za wspólną podróż, a jej przebieg był naprawdę bez zarzutu, po czym rozstaliśmy się.
Na noc pojechałem do hoteliku Biy Ordo przy ul. Salieva. Pojedynczy pokój w tym Guest House kosztował 15 USD, ale było warto. Sypialnia i łazienka spełniały wszelkie normy i trzeba byłoby być złośliwym, żeby się do czegoś przyczepić.
Następnego dnia odbyłem długi spacer po Osz. Zacząłem od ulicy Razzakowa, którą doszedłem do bazaru (największego w tym rejonie). Nic tam nie kupiłem, ale mogłem wczuć się w atmosferę tego miejsca, wędrując od stoiska do stoiska. Potem przez park rozrywki doszedłem do uniwersytetu. Stąd było już blisko do góry Sulejmana. Wdrapałem się na nią. Panorama miasta rozciągająca się ze szczytu warta była potu, który ściekł za kołnierz podczas wspinaczki. Schodziłem ścieżką z innej strony. Na samym dole przeszedłem przez zapuszczony cmentarz muzułmański i obok meczetu wyszedłem na ulicę. Jeszcze tylko parę fotek, w tym mężczyzny w charakterystycznej czapce kirgiskiej i powolny powrót na kwaterę.
Wieczorem pojechałem na lotnisko. Kierowca skasował mnie nieco więcej niż trzeba, ale nie chciało mi się targować. Odprawa zaczęła się już na trzy godziny przed odlotem. Była raczej pobieżna. Nie zdejmowałem pasa i nikomu nie przeszkadzała moja litrowa butelka Coli. W godzinę po odprawie podszedł do mnie pracownik lotniska i zapytał, czy nie chciałbym lecieć w klasie biznesowej.
- A ile miałoby to kosztować? - zapytałem.
- Normalnie tysiąc rubli, ale zostało jeszcze jedno miejsce i mogę je dać za sto.
- Ale ja już nie mam pieniędzy po urlopie - odpowiedziałem po rosyjsku.
Facet popatrzył na mnie ze smutkiem, po czym machnął ręką i poprawił długopisem numer miejsca na mojej karcie pokładowej. Potem okazało się, że w klasie biznes prawie wszystkie miejsca były wolne. Przyznam, że leciało mi się wygodnie i cztery godziny lotu do Moskwy zleciało bardzo szybko. Tu jednak czekała mnie nieprzyjemna wiadomość. Z rozkładu wnikało, że mój samolot do Kaliningradu z 9.05 został odwołany. Pracownica Ural Airlines nie widziała problemu.
- Następny lot jest o 12.50 - powiedziała ze znudzoną miną i wpisała numer rejsu na mojej rezerwacji.
Ok, mogę posiedzieć te parę godzin, ale czy nie ucieknie mi autobus do Gdańska? - pomyślałem. Nie uciekł, ale kosztowało mnie to 10 dolarów za taksówkę, zamiast 80 rubli za bus z lotniska. No i nie zdążyłem zwiedzić Kaliningradu. Mam jednak nadzieję, że jeszcze będzie ku temu okazja. Wszak życie to nieustanna podróż i nigdy nie wiadomo, gdzie nas los rzuci.
Niektóre ceny:
Gaz - od 2,40 do 3,5 somoni (w Pamirze drożej),
Cola - 6 somoni,
Chleb (noni) - 2 - 3 somoni
Winogrona - 2,5 - 3,5 somoni
Piwo 1,5 l - 10 somoni
Woda 1,5 l - 2 - 3 somoni
Gałka lodów - 2 somoni
Autobus w Duszanbe - 1 somoni
Marszrutka (bus) z Hisor do Duszanbe - 3 somoni
Opłata za pozwolenie na wjazd do GBAO - 20 somoni
WizaTadżykistanu - 35 USD
Miejsce w hostelu - 13 - 15 USD
Miejsce w homestay'u - 9 - 12 USD
Śniadanie w homestay,u - 3 USD
Ireneusz Gębski