Geoblog.pl    igebski    Podróże    Indie    Jaipur
Zwiń mapę
2016
04
lut

Jaipur

 
Indie
Indie, Jaipur
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5685 km
 
Rano jedziemy obejrzeć Qutub Minar. Jest to najwyższy ceglany minaret w Indiach (73 metry). Został wzniesiony w XIII wieku i stanowił niegdyś element pierwszego meczetu w Indiach. Jego nazwa pochodzi od nazwiska muzułmańskiego zdobywcy miasta. Minaret jest obecnie możliwy do oglądania tylko z zewnątrz. Wejście na wierzchołek zostało zakazane ze względu na dużą ilość samobójstw dokonywanych w tym miejscu. Teraz można tylko zadzierać głowę i obserwować, jak tuż nad zwieńczeniem minaretu przelatują startujące z pobliskiego lotniska samoloty.
Obok parkingu, na zaśmieconym kawałku gruntu, hasają trzy dorodne świnie. Po drzewach zaś śmigają wszechobecne w Delhi zwinne pręgowce. W toalecie przy parkingu pracownik pobiera 10 rupii, a wydaje rachunek na 5. Powoli wyjeżdżamy z gwarnego, przesłoniętego grubą woalką smogu Delhi, kierując się do stolicy Radżastanu. Żegnamy się też z naszym delhijskim przewodnikiem Czandanem Singh.
Z Delhi do Jaipuru jest około 270 km. Trasa prowadzi pośród zielonych pól rzepaku. Od czasu do czasu widać jakąś wioskę lub małą cegielnię. Droga jest niezłej jakości, choć mocno zatłoczona. Przy bramkach na autostradzie pełno handlarzy pamiątek. Pomocnik naszego kierowcy też handluje w autokarze. Można u niego nabyć np. piwo za 150 rupii lub puszkę coli za 50. Nie jest to drogo, zważywszy na fakt, że po drodze i tak nie widać żadnych sklepów. Wodę otrzymujemy gratis. Podobnie zresztą jest w pokojach hotelowych.
Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się na posiłek w Muskan Midway. Przeżywam tu małą przygodę z rachunkiem. Po zamówieniu dwóch porcji samosy przygotowany byłem na zapłacenie 440 rupii. Tymczasem kelner przyniósł rachunek opiewający na 740 rupii. Potem okazało się, że doliczył mi za piwo, które wypił sąsiad od stolika.
Po południu dojechaliśmy do Jaipuru. Tu zobaczyliśmy o wiele więcej krów na ulicach niż w rejonie Delhi. Niektóre poruszały się poboczem, inne zaś bezceremonialnie przechodziły tuż przed maską autokaru. Tradycyjnie już - jak na wielu tego typu wycieczkach w innych krajach - zawieziono nas do warsztatu, gdzie mogliśmy obejrzeć technikę barwienia tkanin i ręcznego wyrobu dywanów. Była to oczywiście tylko demonstracja, gdyż prawdziwe wyroby wytwarzane były gdzie indziej. W tym miejscu był natomiast punkt sprzedaży dywanów. Zanim jednak zaproponowano nam ich kupno, trochę nas zmiękczono przy pomocy rumu i samosy. Dopiero po konsumpcji zaprezentowano nam pełną ofertę. Dywany były ładne, ale cholernie drogie. Najmniejszy z podobizną słonia we wzorze kosztował 150 dolarów. Co, tanio? Niekoniecznie, jeżeli uwzględnimy rozmiar dywanika oscylujący wokół 120 x 60 cm. Te większe kosztowały po kilka tysięcy USD. Obok znajdował się sklep z tkaninami. Można tu było nabyć sari, szale, a nawet zamówić garnitur.
Do hotelu Lords Plaza dotarliśmy o zmroku. Podobnie jak ten w Delhi wzorowany był na angielskich standardach (grube drzwi do łazienki, gniazdka z trzema dziurkami i zainstalowanym wyłącznikiem prądu). Było tu jednak coś, z czym jeszcze się nie zetknąłem, a mianowicie szklana ściana między sypialnią a łazienką. Bardziej wstydliwych i pruderyjnych uspokajam, że dla zachowania intymności można było skorzystać z zamontowanej rolety. Po odebraniu kodu z recepcji w pokoju można było korzystać z darmowego Wi-Fi.
Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie Amber Fortu. W jego pobliże podjechaliśmy autokarem. Na jego dziedziniec mieliśmy wjechać na słoniach. Ta niewątpliwa atrakcja poprzedzona była przedzieraniem się przez szpaler handlarzy pamiątek. Kiedy już wreszcie usadowiliśmy się na grzbietach tych ogromnych ssaków (dwóch pasażerów i poganiacz na jednym), rozpoczęła się jazda (wędrówka?) pod górę. Tuż przed zejściem poganiacz zażądał 100 rupii, mimo iż przejazd był już opłacony, a fundusz "napiwkowy" był w gestii pilota. Dałem mu 50 rupii na odczepnego.
Fort Amber w obecnym kształcie istnieje od końca XVI wieku, ale samo Amber już w 1037 roku było stolicą radźputów. Dookoła fortu rozciąga się czternastokilometrowy mur. Forteca usytuowana jest na dogodnym do obrony wzgórzu. Uwagę zwracają stada małp skaczących po blankach. Warto tu też obejrzeć Bramę Genesi i zdobiony tysiącami kawałków luster Shis Mahal.
Z fortu zjechaliśmy na dół jeepami, oganiając się uprzednio przed handlarzami. Jeden z nich oferował mi zrobione przez siebie zdjęcia przedstawiające mnie i moją żonę podczas jazdy na słoniu. Chciał za nie 700 rupii. Ja zaś uparłem się i cały czas powtarzałem, że dam 200. Ustąpił dopiero wtedy, gdyż już wsiadałem do auta.
Zatrzymaliśmy się nad brzegiem jeziora Man Sagar. Na jego środku znajduje się Jal Mahal (Pałac na Wodzie). Na bulwarze miejscowe dzieciaki pokazywały nam magiczne sztuczki, oczywiście nie za darmo.
Kolejnym punktem zwiedzania Jaipuru (zwanego różowym miastem) były kamienne przyrządy astronomiczne (znaki zodiaku, zegar słoneczny i tp.) w Jantar Mantar. Akurat było południe i z nieba lał się żar. Aż strach pomyśleć, jak gorąco musi tu być latem, skoro już zimą można się opalać. Stąd udaliśmy się do pobliskiego Pałacu Miejskiego, będącego siedzibą Radży Jaipuru. Obejrzeliśmy zbrojownię (zakaz robienia zdjęć) oraz wystawę tekstyliów (obok był sklepik). Ciekawostką są stojące niedaleko dwa srebrne dzbany (silver jar). Waga każdego z nich wynosi 345 kg a pojemność 4091 litrów. Te ogromne dzbany napełnione wodą zabrał ze sobą w podróż do Anglii Maharaja Sawai Madho Singh II w 1902 roku. Jechał tam z okazji koronacji Edwarda VII. Miał fantazję...
Po wyjściu z pałacu natknęliśmy się na zaklinacza węży. Siedział po turecku nieopodal bramy, grając na jakimś nieznanym mi instrumencie. Przed nim w koszyku siedziała kobra, która wykonywała taneczne ruchy w takt muzyki. Chętni mogli sobie zrobić z nią zdjęcie.
Jaipur znany jest też jako Miasto Klejnotów. Nic dziwnego więc, że pojechaliśmy także do miejsca, w którym zademonstrowano nam ręczną obróbkę kamieni szlachetnych. Oczywiście był też tradycyjny w takich miejscach poczęstunek: gorąca samosa i coca cola. Potem zaś zaprowadzono nas do ogromnego sklepu z biżuterią (JEWELS&GOLD PALACE). Ceny też były niemałe...
Po południu pojechaliśmy na stare miasto. Tutaj, chodząc od sklepiku do sklepiku, zawzięcie targowaliśmy się przy kupnie rozmaitych rzeczy, np. butów czy kaszmirowych szali. Jedynie w sklepie z kosmetykami Himalaya ceny były sztywne. Na ulicach różowego miasta, podobnie jak w innych miejscach, ruch jest ogromny. Przejście na drugą stronę pośród poruszających się nieustannym potokiem samochodów, rowerów, riksz, tuktuków, a także słoni, koni, krów, wielbłądów i owiec - jest prawdziwą sztuką. Do pełnego obrazu ruchu ulicznego trzeba jeszcze dodać kakofonię dźwięków. Największe chyba zagęszczenie ruchu jest w okolicy Pałacu Wiatrów (Hava Mahal).
W jednym ze sklepików zapytałem o cenę rumu Old Monk. Sprzedawca za butelkę o pojemności 0,75 litra zażądał 650 rupii. To i tak niewiele, bo np. w Agrze ta sama butelka kosztowała już 810 rupii. A najciekawsze jest to, że nasz kierowca zaopatrywał nas wcześniej w ten sam rum w cenie zaledwie 400 rupii. A przecież za fatygę też musiał coś wziąć... A propos kierowcy, to należą mu się słowa podziwu za niezwykłe umiejętności poruszania się w gąszczu chaotycznie jeżdżących pojazdów. Bywały sytuacje, kiedy dawał sobie radę nawet wtedy, gdy trzeba było jechać pod prąd. Trzeba tu podkreślić, że pasy jazdy i kierunki to w Indiach rzecz raczej umowna. W praktyce każdy porusza się tak jak mu wygodniej. Nie wiem jakie są statystyki, ale ja w ciągu tygodnia nie widziałem żadnego wypadku.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
igebski
Ireneusz Gębski
zwiedził 19% świata (38 państw)
Zasoby: 276 wpisów276 12 komentarzy12 409 zdjęć409 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.09.2016 - 02.03.2017
 
 
01.02.2016 - 07.02.2016
 
 
10.09.2015 - 24.09.2015