Kolejnego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę do Agry. Wcześniej jednak zatrzymaliśmy się w odległości 10 km od Jaipuru na przełęczy Aravalli Hills. Znajduje się tu miejsce pielgrzymkowe Galta Ji, zwane potocznie świątynią małp. Pośród wzgórz zbudowano tu kompleks świątyń poświęconych bogom hinduskim oraz święte baseny, w których wierni dokonują ablucji. Nazwa wywodzi się od żyjącego tu przed 2 500 laty mistyka i mędrca Pana Galta. Przy wejściu do świątyni otrzymujemy, a właściwie zawiązują nam na nadgarstkach prawych dłoni, kolorowe sznurki. Potem malują nam na czołach czerwoną farbą tzw. trzecie oko. Za tę przysługę trzeba zapłacić 100 rupii. Teren Monkey Temple zamieszkują duże stada makaków rezus. Powodzi im się tutaj dobrze, gdyż są dokarmiane nie tylko przez miejscowych, ale też przez turystów. Nie brak tu również pawi i krów, a zwłaszcza dorodnych byków. Abstrahując od religijnych aspektów miejsce to jest bardzo urokliwe i warte odwiedzenia.
Droga do Agry raczej monotonna. Teren płaski, dużo zielonych pól. Na poboczach suszą się ułożone w kunsztowne piramidy krowie placki. Na postoju w Rajputana Midway samosa kosztuje 230 rupii. Jest tu też spory sklep z pamiątkami, ale większość z nas zaopatrzyła się w nie już wcześniej.
Po południu dojeżdżamy do Fatephur Sikri. Znajdują się tutaj pozostałości miasta z 1569 roku. Wybudował je mogolski cesarz Akbar. Miasto jednak istniało krótko. Nie wiadomo do końca, co spowodowało jego wyludnienie. Mówi się o braku wody, o koczowniczym trybie życia jego mieszkańców i o wojnie. Po części pewnie każdy z tych czynników odegrał swoją rolę i w konsekwencji miasto zaczęto określać jako wymarłe. Jednakże olbrzymi kompleks pałacowy zachował się w dobrym stanie do chwili obecnej. Można zatem obejrzeć m.in. dziedziniec audiencji publicznych, pawilon tureckiej sułtanki czy Pałac Jodhabai.
Z parkingu do kompleksu pałacowego i z powrotem jedziemy małymi busami. To jedyne chwile względnego spokoju podczas pobytu w Fatephur Sikri. Na otwartej przestrzeni otaczają nas bowiem natychmiast prawdziwe hordy handlarzy i żebraków. Podobno są oni zorganizowani w formie gangu. Prawdę mówiąc, w żadnym innym ze zwiedzanych miejsc nie widziałem takiej natarczywości.
Wieczorem docieramy do hotelu Utkarsh Vilas w Agrze. Nie ma tu darmowego internetu. Za godzinę korzystania z sieci trzeba zapłacić 100 rupii. Otrzymujemy pokój na trzecim piętrze. Z sąsiedniej posesji dobiegają dźwięki muzyki. Zaciekawiony wyglądam przez okno i widzę duży plac z kolorowymi namiotami, równie barwną sceną i rzędem stołów z różnorodnymi potrawami. Po placu kręci się kilkaset osób. Jedzą, tańczą i rozmawiają. Z początku sądziłem, że to jakieś wesele, ale nigdzie nie było widać pary młodej. Najprawdopodobniej było to więc jakieś spotkanie integracyjne. Na szczęście po godzinie 22 impreza się skończyła i było cicho. W samą porę, bo następnego dnia mieliśmy wstawać o szóstej.
Z hotelu wyjechaliśmy o 6.30, jeszcze przed śniadaniem. Cel? Jeden z siedmiu cudów świata, czyli Taj Mahal. Autokar nie mógł dojechać na samo miejsce, gdyż wokół marmurowego grobowca ustanowiono strefę ochronną i pojazdy spalinowe nie mogą się w niej poruszać. Do celu mieliśmy dojechać meleksami, ale oczekiwanie na nie było zbyt długie, więc poszliśmy pieszo. Do bramy Taj Mahal nie było zresztą daleko. Raptem 10 minut dobrego marszu. Potem jeszcze tylko 20 minut oczekiwania w kolejce do kontroli osobistej i już mogliśmy wejść przez olbrzymią bramę, spod której rozpościerał się widok na wyłaniającą się spod porannych mgieł znad rzeki Jamuny ogromną kopułę i cztery minarety świątyni miłości. Właśnie! Czy Szahdżahan rzeczywiście wybudował to mauzoleum jedynie dla upamiętnienia przedwcześnie zmarłej żony, czy też jest to hołd złożony Allahowi? Tu zdania są podzielone. Nie ulega jednak wątpliwości, że powstał piękny obiekt. Jego budowa trwała 22 lata, a zatrudnienie znalazło ponad 20 tysięcy pracowników.
Nakładamy ochraniacze na buty i zaczynamy systematyczne zwiedzanie tego arcydzieła architektonicznego Indii. Marmur pokrywający obiekt nie jest tak biały jak na niektórych fotografiach. Przez lata zmieniał bowiem swoją barwę pod wpływem czynników atmosferycznych, a szczególnie wskutek zanieczyszczenia powietrza. W środku nie wolno robić zdjęć.
Przed wejściem oczekują na nas kolorowe dwukołowe dorożki. Wracamy jednak pieszo na parking, po czym jedziemy do hotelu na spóźnione śniadanie.
Następnym punktem programu jest Czerwony Fort. Leży on na prawym brzegu Jamuny. Jego budowę zainicjował Akbar, który przeniósł stolicę Indii do Agry. Tworzenie kompleksów fortecznych i pałacowych trwało wiele lat. Prace przy rozbudowie fortu kontynuował też Szahdżahan. Ironia losu sprawiła, że został tam później uwięziony przez swego syna a zarazem następcę. W zamknięciu przebywał przez osiem lat, aż do śmierci. Na pocieszenie mógł oglądać przez okno dzieło swojego życia, czyli Taj Mahaj. Obecnie obiekt ten jest ledwo widoczny za warstwą smogu.
Czerwony Fort otaczają dobrze zachowane mury; wysokie na 20 metrów o łącznej długości 2,5 km. Wewnątrz znajduje się wiele budowli i ogrodów.
W Agrze byliśmy także na jednej z ulic, gdzie zlokalizowane jest coś w rodzaju bazaru. Stoiska z owocami i warzywami stoją obok zatłoczonej jezdni, oddzielone od niej szerokim na metr rynsztokiem. Ułożone nad nim w odstępie kilku metrów kamienne płyty pozwalają na przejście suchą nogą. Za stoiskami rozciąga się długi rząd parterowych sklepików. W jednym z nich nabywamy olej kokosowy, w innym zaś wyjątkowo mocne papierosy ze zwiniętych liści tytoniu. Nie są one paczkowane, lecz zawinięte w papierowe tutki po 10 sztuk w jednej.
W drodze do autokaru, jak w każdym z odwiedzanych miejsc, oganiamy się przed grupami żebrzących dzieci i przygodnymi handlarzami. Jeżeli ktoś zdecydował się dać datek jakiemuś dziecku, to już po chwili był otoczony przez tłum innych, które również oczekiwały na jałmużnę, wyciągając ręce i szarpiąc za ubranie potencjalnego darczyńcę.