Po około pięciogodzinnej podróży dojechaliśmy do Aten. Hotel Balasca, w którym zostaliśmy zakwaterowani, mieści się w dzielnicy Omonia. Generalnie mieszka tu więcej imigrantów niż rodowitych Greków. Nasz pokój znajduje się na siódmym i ostatnim piętrze. Nie ma lodówki, klimatyzacja jest hałaśliwa, a spłuczka w toalecie niezwykle oryginalna: okrągły baniaczek na ścianie z przyciskiem od dołu. Z obszernego balkonu rozciąga się widok na trzy strony miasta. Ogólnie rzecz biorąc, Ateny sprawiają wrażenie białego miasta. Przede wszystkim jednak rzuca się w oczy ogromne zagęszczenie. Praktycznie każde miejsce jest tutaj wykorzystane pod zabudowę. Prawie natychmiast po wyjściu na balkon zwracam uwagę na „dachowe życie”. Na płaskich dachach sąsiednich bloków, obok anten satelitarnych i paneli słonecznych do grzania wody, tętni życie towarzyskie. Na jednym z dachów gimnastykuje się młoda dziewczyna. Kiedy zauważa, że ją fotografuję, spłoszona chowa się pod daszek. W innym miejscu smagły chłopak łamie na kawałki krzesło i rozpala grilla. Po chwili dołącza do niego dziewczyna i dwóch kolegów. Razem jedzą kolację na świeżym powietrzu. Na innym z dachów kobieta wyprowadza na spacer dwa pieski. Jeszcze na innym ktoś podlewa kwiatki. Nad tym wszystkim unosi się potężna warstwa smogu…
Kolacja jest serwowana przez kelnerki (prawdopodobnie z Bułgarii i Ukrainy). Podają stek, frytki i posiekaną marchew z kapustą w charakterze surówki. Na deser kawałeczek sernika. W sumie skromnie. Aha, jest też woda do popicia. Inne napoje są oczywiście płatne.
We wtorek, czternastego czerwca, wyjeżdżamy o wpół do ósmej pod parlament, żeby zdążyć na zmianę warty przed grobem nieznanego żołnierza. Widywałem już podobne ceremonie w Oslo, Pradze, Sztokholmie i Kopenhadze, ale ta jest po prostu niepowtarzalna. Myślę tu przede wszystkim o charakterystycznych elementach musztry, których dotąd nie spotkałem. Powolne, lecz skoordynowane ruchy, wysokie i zsynchronizowane uniesienia nóg, kamienne twarze gwardzistów i specyficzne przesuwanie stóp po podłożu – to robi wrażenie na widzach!
Pod marmurowym Stadionem Panatenajskim czeka nas niespodzianka. Bez biletów wstępu nie można tam wejść. Ograniczamy się więc do robienia zdjęć z zewnątrz. W sumie widać prawie to samo, co ze środka. Przed muzeum Akropolu poznajemy kolejną przewodniczkę, którą jest pani Zoja – kobieta w średnim wieku. Oprowadza nas ona po po muzeum, opowiadając ze szczegółami o prawie każdym eksponacie, mimo iż niewielu z nas jest w stanie zapamiętać choć jedną trzecią przekazywanych informacji.
Karnet na Akropol kosztuje 12 euro i składa się z sześciu kuponów. Są one sukcesywnie odrywane przez bileterki w poszczególnych rejonach zwiedzania, jak: Muzeum Akropolu Agora Grecka, Agora Rzymska, Teatr Dionizosa, czy świątynia Zeusa. Tej ostatniej nie oglądamy od środka, ponieważ jest czynna tylko do piętnastej, a my pojawiamy się tam nieco później. W okolicach Partenonu kręci się mnóstwo kieszonkowców. Jeden z nich trzyma na ręce w charakterze zasłony złożoną koszulę i czai się na moją kieszeń. Biedak nie wie, że portfel mam z przodu, a z tyłu czujne oczy żony…
Po zwiedzeniu Akropolu spędzamy czas wolny w dzielnicy Monastiraki. Mimo wyraźnej dezaprobaty w oczach żony, nie mogę oczywiście oprzeć się chęci uzupełnienia swoich kolekcji miniaturek alkoholu i otwieraczy do butelek. Moja małżonka – niejako w rewanżu – na ulicznym straganie kupuje sobie czereśnie, truskawki i brzoskwinie.
Kolację jemy tego dnia wyjątkowo wcześnie, bo o godzinie osiemnastej. A to dlatego, że wybieramy się później na tzw. wieczór grecki (30 euro od osoby). Kelnerki wydzielają nam po kawałeczku pieczonego kurczaka z zielonym groszkiem i dwoma ćwiartkami ziemniaka (!). Na deser otrzymujemy niewielkie porcje galaretki z kremem.
O 20.30. zjawiamy się w restauracji New Rigas w centrum Aten. Jesteśmy jedną z kilku grup polskich. Lokal mieści około stu osób. Na początek otrzymujemy po butelce białego wina na dwie osoby oraz sałatkę po grecku. Potem będzie jeszcze szaszłyk, kiełbaski, kotleciki z ziemniakami oraz lody. Główną atrakcją wieczoru ma być jednak muzyka i występy tancerzy. Oglądamy zatem tańce greckie (w tym słynną zorbę, taniec brzucha i inne). Niestety, organizatorzy chyba przesadzili z chęcią przypodobania się polskiej publiczności, gdyż w programie umieścili zbyt wiele – moim zdaniem - elementów w rodzaju „Jarzębina czerwona” czy „Te czarne oczy”. Ostatecznie nie trzeba przecież wyjeżdżać do Grecji by posłuchać tych rodzimych pieśni biesiadnych. W sumie jednak był to miły wieczór.
Droga powrotna do hotelu była nieco utrudniona, gdyż część ulic w okolicy parlamentu była zablokowana przez policję ze względu na planowaną rano manifestację antyrządową. W hotelu byliśmy więc około godziny pierwszej