Samolot czarterowy linii Travel Serwice lecący z Warszawy wylądował w Agadirze o godzinie 05.05. Na lotnisku Al-Massira temperatura powietrza wynosiła 8 stopni C, a ciemności rozjaśniał księżyc. Według naszego kalendarza był piątek 12 grudnia 2014 roku, zaś według kalendarza islamskiego Jaum al.dżuma (dzień zgromadzenia) safar 1436 roku.
Po niespełna godzinie docieram do hotelu Omega. Jest to pięciopiętrowy budynek w stylu europejskim (w Agadirze większość budowli pochodzi z ostatnich kilkudziesięciu lat, gdyż miasto zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi w 1960 r.). Otrzymuję pokój na trzecim piętrze. Przez okno mam widok na jakiś gmach będący w budowie, a z lewej strony mogę podziwiać wzgórze Kasbah z arabskim napisem "Bóg, król, ojczyzna" (szczególnie efektownie wygląda on w nocy, gdy jest podświetlony).
Bagaż pod drzwi pokoju dostarcza mi pracownik recepcji (wcześniej napisałem kredą na walizce numer pokoju). Tak będzie we wszystkich pięciu hotelach, czyli do końca pobytu w Maroku. O dziwo, obsługa nie wyciąga tutaj ręki po bakszysz, jak ma to miejsce w innych krajach arabskich. Później dowiaduję się, że pracownicy hoteli otrzymują zbiorcze napiwki od pilota danej grupy. Uważam, że jest niezłe rozwiązanie
Po śniadaniu udaję się na długi spacer. Zaczynam od plaży nad Atlantykiem. Temperatura powietrza rośnie, wkrótce muszę więc zdjąć sweterek i maszerować w koszulce. Plaża jest długa i dość szeroka. Równolegle do niej ciągnie się promenada, a wzdłuż niej hotele. Ot, jak w każdym kurorcie. Obserwuję wiele osób ćwiczących na przyrządach gimnastycznych, które ustawione są wprost na bulwarze. Od czasu do czasu zaczepia mnie jakiś handlarz okularami słonecznymi, owocami morza czy też bransoletkami.
Wkrótce skręcam w głąb miasta. W jednym z kantorów wymieniam 50 Euro na miejscową walutę, czyli dirhamy. Kurs wynosi 10,754. Otrzymuję zatem 537,70 dirhamów. Dalej idę wzdłuż dużego parku, w głębi którego znajduje się pałac królewski. Z ulicy nie widać co prawda pałacu, ale wzdłuż ogrodzenia stoją co kilkadziesiąt metrów posterunki uzbrojonych żołnierzy. Jeden z nich zauważył, że robię zdjęcia. Polecił mi podejść do siebie i pokazać aparat. Na zdjęciu widać było tylko fragment ogrodzenia i kilka drzew. Mimo to musiałem je skasować. Wiedziałem, że w Maroku ogólnie znana jest niechęć mundurowych do robienia im zdjęć, ale nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia.
Pokręciłem się jeszcze trochę w okolicy suku, przeszedłem obok meczetu i hotelu Tagadirt. Ten ostatni wygląda z zewnątrz całkiem nieźle, mimo to zyskał złą sławę wśród wielu turystów. Upał był coraz większy, więc udałem się w drogę powrotną do mojego hotelu.
Wieczorem dokwaterowano mi współlokatora (nie wykupiłem opcji jednoosobowej). Andrzej, jowialny sześćdziesięciokilkulatek o wyglądzie sybaryty, przyleciał z Katowic. Już po chwili wiedziałem, że nie będę się z nim nudził. Zaraz po kolacji zaciągnął mnie do pokoju Krystyny i Artura, których poznał zaledwie parę godzin wcześniej na lotnisku w Pyrzowicach. Krystyna wyciągnęła litrową butlę orzechówki, którą osobiście robił jej mąż, no i zaczęły się Polaków nocne rozmowy...
Rano poznaliśmy naszą pilotkę (Dorota Szelezińska), kierowcę Sherifa i jego pomocnika o imieniu Ali. Osoby te miały nam towarzyszyć przez najbliższy tydzień. Z góry zaznaczam, że każda z nich idealnie wywiązywała się ze swoich obowiązków.
Pierwszym punktem programu był wjazd na wzgórze Kasbach. Znajdujące się tutaj ruiny twierdzy są dość zaniedbane, ale za to rozciąga się wspaniały widok na port, plażę i ogólnie na panoramę Agadiru. Na wzgórzu na turystów oczekują drobni handlarze, właściciele wielbłądów i inni naciągacze. Jeden z nich podszedł do mnie i poprosił o zrobienie zdjęcia. Na pytanie o pieniądze odpowiedział, że nie trzeba. Zdziwiłem się nieco, ale pstryknąłem mu fotkę. W chwilę później niespodziewanie założył mi na głowę swój turban i sam zrobił mi zdjęcie. Tym razem domagał się już zapłaty, dokładnie 20 dirhamów. Wyciągnąłem wszystkie drobne i dałem mu bodajże 17 dh.
Krętymi serpentynami zjechaliśmy na dół i autostradą A7 udaliśmy się w stronę Marrakeszu. Przejeżdżaliśmy obok licznych w tych okolicach drzew arganowych (występują wyłącznie w tej części Maroka). Na niektórych z nich siedziały całe stada kóz. Przyznam, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem.
Trasa wiodła przez pola w kolorze ochry. Gdzieniegdzie widać było wioski, których niskie domki niemal całkowicie zlewały się z tłem. W oddali majaczyły ośnieżone szczyty Atlasu Wysokiego. Od czasu do czasu mijaliśmy wozy ciągnione przez konie, obładowane osiołki, popędzane piętami przez siedzących na nich Marokańczyków bądź dwukółki dopasowane do motocykli. Często spotykaliśmy też patrole policyjne kontrolujące samochody. Jeżeli chodzi o kontrolę prędkości, to najczęściej wygląda to tak, że gdzieś w krzakach siedzi gość z ręcznym radarem, a kilkaset metrów znajduje się posterunek, na którym wychwytywani są zbyt szybcy kierowcy.