Po wykwaterowaniu z hotelu czekaliśmy 25 minut na nowego kierowcę, z którym mieliśmy jechać do Armenii. Na imię miał Koba. Nie był tak sympatyczny jak Zura. Uprzedzę tu nieco wypadki, żeby więcej nie wracać do tego wątku. Otóż Koba, oprócz niezbyt zachęcającej powierzchowności, podpadł niektórym uczestnikom wycieczki dość brawurową jazdą. W pewnym momencie omal nie doprowadził do zderzenia czołowego, wyprzedzając na wąskiej drodze ciężarówkę. Oliwy do ognia dolał jeden z nas (nie będę już wymieniał jego imienia, bo uczestnicy wiedzą o kogo chodzi, a osobom postronnym wiedza ta do niczego nie jest potrzebna), twierdząc, że widział, jak o godzinie drugiej w nocy gospodarz przyprowadził kierowcę, cyt. "sztywnego i pomagał mu się rozbierać". Nic dziwnego, że taka wiadomość wywołała zaniepokojenie wśród wielu z nas (osobiście zachowałem spokój i dystans do całej sprawy). Na pilotkę zaczęto wywierać nacisk, aby sprawdziła stan trzeźwości Koby. Po pewnych perturbacjach udało się nabyć alkomat. Kierowca bez oporu dmuchał w urządzenie (deklarował nawet gotowość poddania się badaniu krwi). Efekt? Zapalenie się zielonej lampki, czyli stan trzeźwości. Tu trzeba dodać, że pilotka Ania poddawała wcześniej w wątpliwość twierdzenia naszego kolegi odnośnie spożywania alkoholu przez kierowcę. Jakoś jednak nie wszyscy jej wierzyli...
Granicę z Armenią przekroczyliśmy bez problemów. Tutejsze drogi mocno nas jednak rozczarowały. Dziury i wyboje, przynajmniej w pobliżu granicy, były nawet w tunelach. Wolna jazda miała wszakże także plusy - mogliśmy bowiem podziwiać piękne krajobrazy, w tym kanion Debed.
Jako pierwszy zwiedziliśmy zespół klasztorny Hagpat. Pogoda była nieszczególna, a bryła gmachu dość mroczna. Niemniej jednak obiekt jest wpisany na listę UNESCO, podobnie jak Sanahin, do którego pojechaliśmy nieco później. Po drodze zatrzymaliśmy się w Alawerdi. To przemysłowe miasto leży nad rzeką Debed. Mieliśmy tutaj przejechać się kolejką linową, ale była nieczynna. Trudno też było znaleźć lokal gastronomiczny, w którym grupa mogłaby w stosunkowo krótkim czasie nieco się posilić.
Nieopodal klasztoru Sanahin spotkaliśmy dwóch młodych bacpackersów z Polski. Zwiedzali Kaukaz korzystając z marszrutek oraz autostopu. Podwieźliśmy ich do Alawerdi. Sam klasztor, podobny do wielu innych, nie wywarł na mnie szczególnego wrażenia. Zapamiętałem jednak pewien nagrobek na pobliskim cmentarzu. Na czołowej ścianie grobowca widniał portret przedstawiający cztery młode osoby (rodzina?). W tle była górska droga i samochód osobowy...
Pod wieczór dotarliśmy do Dilidżanu (po drodze staliśmy w korku spowodowanym osunięciem się skał na jezdnię). Spaliśmy w jednym z miejscowych pensjonatów.