Bernard C. – jako dwudziestoletni chłopak -uciekł do Szwecji zaraz po wojnie. W Polsce groziła mu bowiem „czapa” lub w najlepszym razie długoletnia odsiadka. Przyczyny tego stanu rzeczy są przez Bernarda niechętnie wspominane, ale skądinąd wiadomo, że mocno podpadł ówczesnym władzom. Tak czy owak, osiadł w Goteborgu i pracował w tamtejszej stoczni jako spawacz. Po paru latach z powodu urazu oka przeszedł na rentę. Do Polski odważył się przyjechać na początku lat siedemdziesiątych, już jako obywatel szwedzki. Tu poznał niejaką Melanię K, którą dość szybko przekonał do siebie i wkrótce poślubił. Małżeństwo to od tej pory dość często przyjeżdżało do Polski. Przy okazji jednej z takich wizyt moja żona miała okazję wyświadczyć dość istotną przysługę dla Melanii C. W ramach wdzięczności zostaliśmy więc zaproszeni do złożenia wizyty państwu C. W ten oto sposób na początku czerwca 2001 roku dane mi było wyruszyć w pierwszą w życiu zamorską podróż.
Do Goteborga przyjechaliśmy autobusem relacji Warszawa – Oslo, który opuszczaliśmy tylko na odcinku Gdynia – Karlskrona, jako że na promie nie można przebywać w pojeździe. Sama podróż drogą wodną nie zostawiła mi żadnych specjalnych wrażeń, gdyż najpierw wypiłem kilka Carlsbergów, a potem smacznie przespałem całą noc w rozkładanym fotelu.
Mieszkanie naszych gospodarzy to lokal socjalny w budynku dawnych koszar przy dr Westrings Gata. Za dwa pokoje i umeblowaną przez administrację kuchnię (łącznie z lodówką) płacą oni trzy i pół tysiąca koron miesięcznie. Do tego mają w piwnicy pralnię i suszarnię, z których mogą korzystać w wyznaczone dni według wcześniej ustalonego grafiku. Na tzw. życie wydają około trzech tysięcy SEK. Z renty zostaje im jeszcze jakieś pięć tysięcy, które odkładają na czarną godzinę ewentualnie przeznaczają na prezenty. Przykładowo, mnie na dzień dobry Bernard wręczył tysiąc koron na drobne wydatki. Niegdyś mieli samochód, ale Melania wjechała nim pod tira i od tej pory postanowili obywać się bez auta. I słusznie, w mieście dobrze funkcjonuje bowiem komunikacja autobusowa i tramwajowa, a do Polski mogą jeździć autokarem.
Zwiedzanie zaczęliśmy od centrum Goteborga. To drugie co do wielkości miasto Szwecji liczy około pół miliona mieszkańców, w tym sporo imigrantów z krajów arabskich. Zwróciłem uwagę na wielopiętrowy hotel Gothia i Svenska Massan (centrum kongresowe), w którym trwały właśnie przygotowania do kolejnego spędu przywódców największych państw, zwanego potocznie szczytem gospodarczym. Policja oddzielała metalowymi barierkami nie tylko wspomniane obiekty, ale też pokaźny teren wokół nich.
W Goeteborgu zwraca uwagę duża ilość terenów zielonych, głównie parków. W jednym z nich – Slottsskogsparken – widziałem kolonię pingwinów oraz dużo fok. Z kolei sporo ciekawych okazów flory mogliśmy podziwiać w ogrodzie botanicznym (Botaniska Tradgarden). Szczególnie zapamiętałem różnobarwne i wielorozmiarowe kaktusy. Natomiast w muzeum historii naturalnej zrobiłem sporo zdjęć przy wypchanych dinozaurach, żubrach, małpach i innych okazach fauny z czasów zamierzchłych i współczesnych.
Znanym nie tylko w Goteborgu parkiem rozrywki jest Liseberg, ale jego akurat nie zwiedzałem. Gdybym był z dziećmi to co innego. Z przyjemnością popływałem natomiast po kanale dzielącym miasto na dwie części, obejrzałem fort Kronan i pochodziłem po tutejszych kościołach, z których największym jest Dom Kyrka, czyli protestancka katedra.
Popołudnia spędzaliśmy zazwyczaj przy dobrze zastawionym stole. Bernard miał nieźle zaopatrzony barek i mimo swoich 76 lat całkiem sprawnie wlewał w siebie rozmaite trunki. Zakąszaliśmy wędzonym łososiem, którego nigdy w takich ilościach wcześniej nie jadłem. No Cóż, u nas nie każdego stać na zakup całych półtuszy tej smacznej skądinąd ryby…
Już w przeddzień przyjazdu Georga Busha i innych szefów państw do Goteborga zaczęły ściągać tłumy młodzieży, wśród której można było rozróżnić członków sekty Falun Gong, działaczy Greenpeace, wyznawców Hary Kriszna i wszelkiej maści anarchistów. Policyjne patrole, w tym wiele konnych, uważnie obserwowały zachowanie potencjalnych zadymiarzy. Widać było bowiem gołym okiem, że bez zamieszek się nie obejdzie.
I rzeczywiście nie obyło się. Najpierw główną ulicą przeszła legalna demonstracja z kukłą Busha. Jej uczestnicy nie rozeszli się jednak za teatrem, jak było planowane, lecz ruszyli w stronę uniwersytetu. Tu zagrodził im drogę oddział policji konnej, który wkrótce przeszedł do ataku. Zdążyłem ukryć się drzewem i dzięki temu nie poczułem smaku szwedzkiej pałki. Inni mieli mniej szczęścia, więc byli zmuszeni tamować sobie krew z rozbitych nosów.
Nie uczestniczyłem w dalszych zamieszkach, gdyż uznałem to za zbyt ryzykowne. Zdążyłem wszakże zauważyć kilka rozbitych radiowozów oraz pełne „suki” zatrzymanych demonstrantów. W okolice centrum kongresowego nawet nie próbowałem się dostać. Busha i tak bym nie zobaczył, a na spędzenie iluś tam godzin w szwedzkim areszcie nie miałem najmniejszej ochoty.
Następnego dnia wraz z naszymi gospodarzami udaliśmy się w drogę do Polski.
Ireneusz Gębski