Geoblog.pl    igebski    Podróże    Austria (opis) 2002    Gdańsk wyjazd (opis szczegółowy)
Zwiń mapę
2002
30
kwi

Gdańsk wyjazd (opis szczegółowy)

 
Polska
Polska, Gdańsk
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Mieliśmy wyjeżdżać o 1630 spod dworca PKS w Gdańsku. O dwunastej zadzwoniono jednak z biura, że o 1730 podjedzie po nas kierowca. Tego jeszcze nie przerabiałem. Nie słyszałem też o tak daleko posuniętej życzliwości biura turystycznego. Zobaczymy, co będzie dalej. Gorzej, że zaczyna się robić brzydka pogoda. Oby nie było tak, jak przed rokiem w Amsterdamie, a zwłaszcza w Wersalu, gdzie przemokłem do suchej nitki.
Pięć minut przed osiemnastą rozległ się dźwięk dzwonka u moich drzwi. Wreszcie! Pojawiło się dwóch sympatycznych młodych ludzi, którzy oznajmili, że zawiozą nas do Poznania. Wsiedliśmy z Piotrkiem do okazałego peugeota „partner” i ruszyliśmy w drogę. W Poznaniu, przed dworcem kolejowym, zjawiliśmy się kwadrans przed 23. Miał tu na nas czekać autokar. Okazało się jednak, że jest jeszcze gdzieś na trasie. Usiedliśmy więc w busie, którym przyjechały cztery panie ze Szczecina. One, w przeciwieństwie do nas, nie jechały do Wiednia lecz do Pragi. Witours zorganizował bowiem dwie imprezy rozpoczynające i kończące się w tym samym czasie. Tak więc wspólnie oczekiwaliśmy na dalszy transport.

01.05.02. Środa
Autokar zajechał 45 minut po północy. Nie był to bynajmniej reklamowany w katalogu firmy autokar LUX z WC, klimatyzacją i wideo, lecz poczciwy autosan, wypożyczony z zakopiańskiego PKS. Nawiew co prawda jakiś tam był, ale na pewno nie można go nazwać klimatyzacją. Telewizor również był zainstalowany, ale żadnego filmu nikt nie zobaczył. O WC można było tylko pomarzyć.
Przy zajmowaniu miejsc okazało się, że nie tylko my oczekiwaliśmy tak długo. Na dworcu znajdowała się bowiem również grupa Poznaniaków, która nie wiedziała o możliwości schronienia się w busie (zresztą i tak nie było tam aż tylu miejsc). Nie był to wszakże koniec niespodzianek. Pilot poinformował nas, że ten autokar podwiezie nas tylko do Bielska-Białej, gdzie mamy przesiąść się do kolejnego, gdyż ten docelowo jedzie do Pragi. Faktycznie, w Bielsku-Białej już po półgodzinnym oczekiwaniu (o 730 ) mogliśmy umieścić swoje klamoty w nowym autokarze, notabene różniącym się od poprzedniego tylko numerem rejestracyjnym.
Sporym zaskoczeniem był dla mnie widok pilotki. Nie mam nic przeciwko starszym osobom, ale uważam, że w wieku siedemdziesięciu lat stosowniejsza jest rola turystki niż opiekuna grupy. Pani Stefania, nawet sympatyczna jako człowiek, zupełnie nie znała trasy, o czym przekonaliśmy się już w Czechach, gdy przez ponad godzinę szukaliśmy drogi do jaskiń Morawskiego Krasu. Ostatecznie trafiliśmy tam przed czternastą. Wykupiliśmy bilety po 40 kcs od osoby dorosłej i 20 od studenta i przez pół godziny zwiedzaliśmy Jaskinię Katieryńską.
Towarzyszyła nam czeska przewodniczka, która mówiła dużo i ze swadą, niestety w swoim ojczystym języku, który – choć podobny do naszego – jest trudny do zrozumienia przy szybkiej wymowie. Na szczęście nie było to muzeum, a stalaktyty i stalagmity jakie są, każdy widzi sam. Swoją drogą jaskinia ta, jedna z wielu w tym rejonie, sprawiała wrażenie, jakby była przygotowana specjalnie dla turystów. Betonowe schodki, takież chodniki, elektryczne oświetlenie, specjalnie ułożone rumowiska skalne – to według mnie zbyt duża ingerencja w to, co natura sama stworzyła. Ale czemu ja się dziwię? Przecież wszędzie przyjęty jest zwyczaj podrasowywania zabytków.
O 1900-ej dotarliśmy do Bratysławy, gdzie zakwaterowaliśmy się w hotelu o takiejże nazwie. Standard całkiem przyzwoity: telewizor (niestety, brak polskich programów), telefon, wanna, prysznic, balkon, etc. Kolację zjedliśmy w oddalonej o 400 metrów restauracji „Jadran”. Zaserwowano rosół z makaronem i ziemniaki ze schabowym plus surówki. Drugie danie było tak obfite, zwłaszcza wielkość kotleta była imponująca, że nie mogłem sobie z nim poradzić.
Po kolacji zszedłem do hotelowego barku. Za 0,33 litra piwa „Zlaty Bażant” zapłaciłem 49 SKK (koron słowackich), podczas gdy w markecie kosztowało ono 21,50. Ale mądry Polak po szkodzie. Nie dałem się za to skusić na wizytę w night klubie, w którym kelnerki paradowały w stroju topless, a dodatkową atrakcją był striptiz . Przyjemność ta kosztowała bowiem 100 SKK za wejście plus ewentualne zamówienia.

02.05.02. Czwartek
Śniadanie w hotelu. Schodzimy o 745. Obowiązuje szwedzki bufet. Niestety, jest on wyjątkowo pusty. Okazuje się, że śniadanie jest tu serwowane już od szóstej. Inne grupy wstały więc wcześniej i mocno przerzedziły zapas produktów spożywczych. Na szczęście obsługa wkrótce uzupełniła wiktuały i każdy mógł się najeść do woli. Spektrum potraw było naprawdę szerokie: od potraw mlecznych poczynając, poprzez sery, wędliny, jaja, owoce, ciasta, sałatki, aż po pieczone kiełbaski i boczek oraz gotowane parówki.
Przed dziewiątą wyruszamy do Wiednia. Niestety, już po paru kilometrach czeka nas przykra niespodzianka: granica słowacko-austriacka. Przed nami kilkanaście autokarów. Słowacy odprawiają nas stosunkowo szybko. Austriacy natomiast celebrują odprawę. Polecają wszystkim wyjście z autokarów i udanie się z paszportami do specjalnego pomieszczenia. Tam skanują paszporty i wbijają stemple. Siłą rzeczy trwa to bardzo długo. Na dworze jest upał, zatem turyści (9/10 to Polacy) snują się po całym parkingu. Wreszcie przychodzi kolej na nasz autokar. Wszystko przebiega płynnie do momentu, gdy przed okienkiem pojawia się Piotrek. Celnik, z sobie wiadomych powodów nabiera wobec niego podejrzeń. Może to kwestia jego długich włosów lub naszywki z nazwą metalowego zespołu na koszuli. Kto to może wiedzieć? W każdym razie celnik chce wiedzieć, czy mój syn ma pieniądze na pobyt w Austrii. Pilotka mówi, że ja jestem „Vather”. Pokazuję więc swój paszport oraz zwitek banknotów, wśród których znajduje się bardzo niewiele euro. Widać jednak celnika zadowolił sam fakt, że Piotrek nie podróżuje sam i oddał mu paszport. A swoją drogą, jest to jawne szykanowanie polskiego turysty. Przecież w przypadku zorganizowanej grupy wiadomo jest, że każdy ma opłacone wyżywienie i zakwaterowanie. Po co więc domagać się środków finansowych na pobyt?
Po trzech godzinach tkwienia na granicy ruszamy do Wiednia. Docieramy tam o 1320 . Wysiadamy na Karntnerstrasse, przy operze. Stąd udajemy się w kierunku katedry św. Stefana. Po drodze mijamy kościół Kapucynów, lecz nie wchodzimy do niego. A szkoda, bo znajduje się tam krypta z grobowcami cesarzy, m.in. sarkofag Franciszka Józefa. Przechodzimy obok nowego centrum handlowego i znajdujemy się na Placu Graben. Podziwiamy fasadę katedry św. Stefana i przez piętnaście minut zwiedzamy jej wnętrze. Oczywiście sami, gdyż pani Stefania twierdzi, że jej nie wolno oprowadzać wycieczek. Od tego są bowiem kwalifikowani przewodnicy, którzy ponoć nie znoszą gdy piloci sami udzielają informacji swoim grupom. Może i tak jest, ale spotkałem się już z pilotami, którzy ignorowali te obostrzenia i włos im z głowy nie spadł. Zyskali za to wdzięczną pamięć swoich grup.
Po wyjściu z katedry szybkim marszem kierujemy się ku Hofburgowi. Ledwie zdążam zrobić zdjęcia Kolumny Morowej, kościoła św. Piotra, a potem św. Michała, a już wchodzimy Traktem św. Michała na dziedziniec pałacu.
Składamy się po 5 euro na bilety do skarbca cesarskiego (Schatzkammer). Znów nikt nam niczego nie tłumaczy. Obsługa pilnuje tylko, aby nikt nie używał flesza. Mimo to udaje mi się zrobić zdjęcia korony cesarza Rudolfa II i cennego (ponad 2.600 karatów) szmaragdu.
Po opuszczeniu skarbca wychodzimy na dziedziniec. Tu pilotka informuje nas, że do 1725 mamy wolne. W tym czasie możemy sobie zwiedzić Volksgarden (ogród ludowy), obejrzeć ratusz, parlament i kościół wotywny. Potem mamy stawić się miejsce zbiórki przy operze.
Pozostało nam zatem półtorej godziny. Idziemy więc z Piotrkiem, bo reszta grupy gdzieś się rozlazła, przez kwitnący właśnie ogród. Przechodzimy obok Teatru Dworskiego. Wchodzimy na chwilę do remontowanego wnętrza kościoła wotywnego. Idziemy pod ratusz, gdzie robimy sobie zdjęcia przy wystawie najnowszych modeli mercedesa. Rzucamy okiem na siedzibę parlamentu i udajemy się w kierunku – jak nam się wydaje – opery. Po kilkunastu minutach orientujemy się, że weszliśmy w niewłaściwą ulicę i idziemy w kierunku odwrotnym od zamierzonego. Piotrek ma okazję do sprawdzenia swojego angielskiego. Zaczepia jakąś dziewczynę i pyta o drogę. O dziwo, ona go rozumie i on ją. Nie jest więc tak źle z poziomem nauczania angielskiego w technikach, jak to sobie wyobrażałem. Gorzej, że znacznie oddaliliśmy się od miejsca zbiórki, a czasu jest coraz mniej. Wydłużamy zatem maksymalnie krok, chwilami przechodząc w sprint. Upał robi swoje, więc po chwili pot zalewa mi oczy. Nie poddaję się jednak i dotrzymuję kroku synowi młodszemu o 25 lat. Przed operę wpadamy zziajani dwie minuty po czasie. Na szczęście kierowcę przytrzymały korki i zjawił się dopiero w minutę po nas.
Tym razem na granicy przytrzymali nas Słowacy. Na szczęście tylko godzinę. Na kolację trafiliśmy więc wkrótce po dwudziestej. Dzisiaj była zupa przypominająca kapuśniak, choć z wyraźną domieszką kalafiora. Na drugie porcja ryżu, gulasz wieprzowy i surówka.

03.05.02. Piątek
Pomni wczorajszych problemów z przekraczaniem granicy, wstajemy o szóstej. Szybko zjadamy śniadanie, po czym udajemy się do pobliskiego supermarketu. Uzupełniamy żywność i napoje na drogę. Przede wszystkim jednak zaopatrujemy się w alkohole. Wiadomo bowiem powszechnie, że tutejsze ceny są dla Polaków wyjątkowo atrakcyjne. Przykładowo butelka 0,7 l brandy „Stock” kosztowała mnie 249 SSK, czyli ok. 27 PLN.
O ósmej wyruszamy na Wiedeń. Tym razem służby graniczne nie robią nam żadnych wstrętów. Mimo to do Schonbrunn docieramy dopiero przed dwunastą. Odległość Bratysławy od stolicy Austrii wynosi ok. 60 kilometrów. Jednak gros czasu zajmuje nam błądzenie, gdyż pilotka nie pamięta drogi do letniej rezydencji cesarskiej.
Ceny biletów wstępu (w ofercie 40 komnat do obejrzenia) są wyjątkowo słone: 9,80 EUR normalny i 8 EUR studencki. Czas zwiedzania – 1 godzina. Teoretycznie można zaopatrzyć się w słuchawki z polskim tłumaczeniem. Niestety, akurat ich zabrakło. Otrzymujemy tylko mini-przewodniki zawierające opisy poszczególnych komnat. Dobre i to. Zwiedzanie możemy zacząć jednak dopiero o 1240. Pozostałe kilkanaście minut wolnego czasu przeznaczamy na zrobienie zdjęć w ogrodach. Oczywiście nie wszędzie zdążymy dojść. Nie dojdziemy na przykład na szczyt wzgórza z Glorietą. Nie zobaczymy nimfy wodnej Egerii i wielu jeszcze innych ciekawych obiektów. A wszystko to dlatego, że źle zaplanowano poszczególne punkty programu. Nie można bowiem przeznaczać tyle samo czasu na zwiedzanie tak olbrzymiego obiektu jak Schonbrunn, co na obiad na Grinzingu. A tak było w przypadku naszej grupy.
W winiarni, w której mieliśmy zamówiony obiad, zjawiliśmy się o piętnastej. Zasiedliśmy przy drewnianych stołach rozstawionych w obszernym ogrodzie. Wkrótce przed każdym z nas postawiono szklany kubek z 1/4 litra młodego czerwonego wina. Było ono wliczone w cenę posiłku. Gdyby jednak ktoś miał chęć dalej degustować, to mógł sobie kupić kolejną ćwiartkę za 2,18 EUR. Na przystawkę podano wędliny, ser żółty i pieczywo. Danie zasadnicze stanowiły opiekane ziemniaki, kapusta na ciepło i dwa duże płaty pieczeni. Pojawiła się też tradycyjna wiedeńska muzyka (Schrammel-Musik), choć grajkowie byli ze Słowacji. Trzeba im jednak przyznać, że znali również sporo polskich piosenek biesiadnych.
Po siedemnastej pojechaliśmy na odległe o cztery kilometry wzgórze Kahlenberg. Wzgórze to jest symbolem tureckiej klęski i zwycięstwa wojsk sprzymierzonych pod wodzą Jana Sobieskiego. Znajduje się tu kościół św. Józefa, w którym można obejrzeć ekspozycję związaną z pamiętną bitwą oraz kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. W sklepikach z pamiątkami obsługa mówi po polsku, na parkingu przeważają polskie autokary. Niestety, również w toalecie można spotkać polskie napisy, niekoniecznie warte cytowania. Kahlenberg jest również wspaniałym punktem widokowym. Widać z niego doskonale Dunaj i niemal cały Wiedeń.
O 1930 przyjechaliśmy na Prater, czyli dawne tereny łowieckie Habsburgów. Obecnie znajduje się tu olbrzymi lunapark, którego centralnym punktem jest diabelski młyn (Riesenrad) o wysokości 64 m. Bilet na to urządzenie kosztuje 7,5 EUR. Nie jest to mało, ale być w Wiedniu i nie zobaczyć jego panoramy, to tak jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Inne urządzenia są nieco tańsze, ale już np. za skok na gumowej linie trzeba zapłacić 22 EUR. Generalnie cały Prater jest maszynką do wyciągania pieniędzy z turystów.
O godzinie 22. wyruszamy w drogę powrotną do kraju.




04.05.02. Sobota
Tym razem na żadnej granicy nie ma problemów. O szóstej rano jesteśmy już w Bielsku-Białej. Niestety, tu musimy czekać na autokar z Pragi, do którego mamy się przesiąść.
W pewnej chwili podchodzi do mnie pilotka i pyta, czy będę się kontaktował z biurem. Odpowiadam, że nie mam takiej potrzeby.
- Szkoda – odpowiada p. Stefania – Mógłby im pan powiedzieć, że wszystkie punkty programu zostały zrealizowane. Bo wie pan, oni się bali, że ja nie dam rady.
Pokiwałem głową i ze względów grzecznościowych nie wyraziłem swojej opinii w tej kwestii.
Autokar z Pragi przyjechał o wpół do ósmej. Tymczasem okazało się, że w dalszą drogę jedziemy tym samym, którym przybyliśmy z Wiednia. Kilkanaście minut po trzynastej byliśmy w Warszawie. Tutaj odebrali nas ci sami młodzi ludzie, którzy na początku wieźli nas do Poznania. Teraz byli dla odmiany oplem. Do Gdańska dowieźli nas o 19-tej.

Podsumowanie:

Czas na wnioski. Takie zwiedzanie Wiednia, jakie było udziałem moim i pozostałych 31 osób, ma tylko jedną zaletę. Można się pochwalić znajomym: ”Wiesz, bo jak byłem w Wiedniu, to...”
Aby poznać to miasto i jego historię trzeba spędzić tu co najmniej tydzień i dodatkowo przeczytać nieco materiałów źródłowych. Najlepiej zaś jedno i drugie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
igebski
Ireneusz Gębski
zwiedził 19% świata (38 państw)
Zasoby: 276 wpisów276 12 komentarzy12 409 zdjęć409 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.09.2016 - 02.03.2017
 
 
01.02.2016 - 07.02.2016
 
 
10.09.2015 - 24.09.2015