Geoblog.pl    igebski    Podróże    Szwecja Norwegia 2006 (opis)    Karlskrona (opis szczegółowy)
Zwiń mapę
2006
22
lip

Karlskrona (opis szczegółowy)

 
Szwecja
Szwecja, Karlskrona
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 284 km
 
Ósmą (w tym trzecią stricte turystyczną) podróż po krajach skandynawskich planowałem już od końca marca. Pierwszym krokiem w tym kierunku było oczywiście „zaklepanie” sobie urlopu na ostatnią dekadę lipca. Drugim zaś zarezerwowanie biletu na prom Stena Line (wcześniejsza rezerwacja w taryfie Flexi pozwalała zaoszczędzić w obie strony aż 800 zł porównaniu z kolejną taryfą o nazwie Premium). Początkowo miałem zamiar jechać tylko z żoną (spanie w samochodzie bez konieczności rozbijania namiotu). Jednak na początku lipca pomyślałem sobie, że warto byłoby kogoś podwieźć chociaż do Oslo. Pozwoliłoby to na częściowy zwrot kosztów za bilet do Karlskrony oraz za paliwo. Zamieściłem zatem stosowny inserat na kilku forach internetowych. Odzew nastąpił szybko. Najpierw zgłosił się Adrian z Gdańska, który wyraził ochotę na wspólne ze nami podróżowanie do stolicy Norwegii i ewentualny (jeżeli nie znajdzie pracy) powrót. Po nim odezwał się Krzysztof z Wrocławia. Ten z kolei gotów był na wspólne z nami pokonanie całej trasy. Po wymianie kilku e-maili przekonałem się do tego pomysłu. Argumentem „za” było chociażby to, że Krzysztof wraz ze swoją partnerką Joanną był już w ubiegłym roku na turystycznych szlakach Norwegii. Ponadto niezwykle kuszącą była perspektywa zredukowania kosztów o połowę. Zdecydowałem zatem, że pojedziemy razem. Został jeszcze tylko jeden drobiazg: przekonanie do tego planu naszych kobiet. Zadanie to każdy z nas wykonał na piątkę. W efekcie 21 lipca rano powitaliśmy z Elą na peronie dworca we Wrzeszczu Joannę i Krzysztofa. Wieczorem urządziliśmy malutką (przy piwie) imprezę integracyjną.
W sobotę, 22 lipca, załadowaliśmy klamoty do bagażnika mojego forda mondeo i wyjazdem na terminal promowy w Gdyni rozpoczęliśmy dziesięciodniową przygodę ze Skandynawią. Prom Stena Baltica nie zmienił się od ubiegłego roku. Inny był jedynie konferansjer czy może raczej wodzirej. W każdym razie znaną mi od paru lat panią Martę zastępował na tym stanowisku pan Adam. Tym razem nikt z naszej ekipy nie startował w żadnym konkursie. Wypiłem tradycyjnie już dwie małe puszki Carlsberga po 10 SEK za sztukę, trochę poczytałem Politykę, nieco podrzemałem i jakoś zleciało 10 godzin rejsu do Karlskrony.
Wyruszyliśmy w stronę Växjö, a potem drogą nr 25 do małej wioski Hjortsberga. Tej samej, w której nocowałem przed rokiem. Do wymienionej miejscowości trafiłem bez trudu, ale sporo kłopotu przysporzyło mi odszukanie kąpieliska, nad którym zaplanowałem spędzić pierwszą noc w podróży. Ostatecznie dotarliśmy na miejsce o godz. 21.45. Było tu jeszcze całkiem widno i spora grupa miejscowej młodzieży zażywała kąpieli w jeziorze. My wymoczyliśmy jedynie nogi w ciepłej wodzie i zabraliśmy się za przygotowywanie noclegu. Polegało to na tym, że Krzysztof z Joanną wyjęli z samochodu swoje bagaże i na pobliskiej łączce rozbili namiot. My z Elą natomiast w celu przygotowania miejsca do spania ograniczyliśmy się do rozłożenia oparć tylnych foteli oraz rozwinięcia karimat i śpiworów (zapomnieliśmy tylko zabrać z domu poduszek). Podobny schemat będzie powtarzał się przez najbliższych dziewięć nocy.
Wstajemy o ósmej. Toaleta i śniadanie zajmuje nam prawie godzinę. W stronę Jönkoping próbujemy zamiast prostą drogą nr 30 jechać na skróty trasą 27 i E4. Skutek jest taki, że w pewnym momencie omijamy właściwy zjazd i w rezultacie zamiast 120 – pokonujemy 160 kilometrów. Jak to mówią – chytry dwa razy traci… Jest też inna przyczyna naszych omyłek. Niektóre mapy (wydane w Polsce) pokazują bowiem numery dróg, które już dawno są zmienione. Wprowadza to niezłe zamieszanie w pilotowaniu kierowcy. W tym roku ta niewdzięczna funkcja przypadła – przynajmniej na tych odcinkach, których nie znałem wcześniej - Krzysztofowi.
Za kwadrans trzynasta docieramy do Mariestad, turystycznego miasteczka rozłożonego na skraju największego w Szwecji jeziora Vänern. Pogoda jest wyśmienita (będzie taka aż do czwartkowego popołudnia), toteż spacer po urokliwej średniowiecznej starówce jest prawdziwą przyjemnością. Pstrykam sporo fotek, w tym przez przekorę Krzysztofowi, który wcześniej zdradził, iż nie lubi być fotografowanym. Zwiedzamy też miejscową katedrę z XVI wieku.
Po niespełna dwóch godzinach opuszczamy uroczy Mariestad i udajemy się na północ. Tu spotyka mnie lekki zawód, gdyż sądziłem wcześniej, że wzdłuż całej drogi będę miał świetny widok na jezioro Vänern. Niestety, widać je było rzadko, gdyż od szosy odgradzały go liczne drzewa i zarośla. W ogóle centralna Szwecja charakteryzuje się dość monotonnym krajobrazem, jeżeli patrzymy nań z okna samochodu. Przeważają tereny płaskie, pokryte lasami, gdzieniegdzie napotyka się na małą wieś czy pojedynczą farmę.
Kolejnym etapem naszej wycieczki miał być Karlstad, ale przegapiliśmy zjazd z E 18 i zatrzymaliśmy się dopiero w Grums. Tu, w sklepie sieci Ica, kupujemy 0,5 kg lodów waniliowo-truskawkowych za jedyne 9,90 SEK (w praktyce 10 koron, gdyż w Szwecji zaokrągla się końcówki i nie wydaje reszty mniejszej niż 50 öre). Ponieważ jednak mojego pragnienia lody raczej nie zaspokajają, decyduję się na zakup czteropaku Old Gold (3,5%) za 37 SEK.
Jadąc w stronę Norwegii napotykamy po raz pierwszy w tej podróży na korek. Jego przyczyną nie jest jednak mała przepustowość drogi czy jej remont, lecz wypadek i zapalenie się samochodu. Czekając na usunięcie skutków kolizji stoimy na środku mostu niespełna 20 minut. Karetki pogotowia i wozy straży robią swoje i ruch wraca do normy. Policji nie widać.
Około osiemnastej wjeżdżamy do Norwegii i drogą nr 22 udajemy się do dobrze mi znanej Gansviki. O 18,45 jesteśmy już na kąpielisku. W tym momencie muszę powiedzieć za Dąbrowską: „Tu zaszła zmiana”. Chodzi o zniknięcie z parkingu jego stałych dotychczas elementów, czyli jachtu „Juliana” i wraku jakiejś bliżej niezidentyfikowanej jednostki pływającej. Niezmiennie natomiast parkuje w tym samym miejscu stary volkswagen mojego pierwszego norweskiego pracodawcy. Nadal też rosną w stanie dzikim krzaki malin, których, zdaje się, nikt tu nie zbiera. Wieczorem trochę pływam z Joanną w jeziorze. Potem tradycyjnie: my do auta, nasi współtowarzysze do namiotu. Na parkingu śpią jeszcze oprócz nas Niemcy w dwóch kemperach.
W poniedziałek pokonujemy 387 kilometrów (średnia w całej podróży to 322 km) i jedziemy aż siedmioma drogami: 22, 4, 34, 33, E16, 5, 55. Na drogę E16 można byłoby dostać się znacznie wcześniej, ale postanowiliśmy ominąć Oslo, aby nie uiszczać opłaty za wjazd i wyjazd z tego miasta.
Na stacji Statoil przy drodze nr 4 dokonuję pierwszego od wyjazdu z kraju tankowania. Jest to zarazem najtańsze paliwo, jakie widziałem w tym roku w Skandynawii. Za litr oleju napędowego zapłaciłem bowiem jedynie 9,40 NOK. Dobrze się stało, że wziąłem ze sobą kartę kredytową. Po drodze rzadko bowiem zdarza się spotkać stację, na której można byłoby płacić gotówką (w Szwecji występują one częściej). Całkiem nieźle, można nawet rzec - rewelacyjnie, wygląda średnia spalania w moim aucie. 6,36 litra na sto kilometrów to wynik, jakiego w Polsce nigdy nie miałem, przynajmniej jeżeli chodzi o Diesla.
Po drodze spotykamy młodego chłopaka z dredami na głowie, plecakiem i długą ni to rurą ni to trąbą (ponoć jakiś australijski instrument). Na kawałku kartonu ma napisane „Fagerness” (prawdziwa nazwa tej miejscowości ma o jedno „s” mniej). Okazuje się, że jest on studentem z Wrocławia i próbuje stopem dostać się do pracy, którą mu ktoś obiecał w Fagernes. Postanawiamy go podwieźć do tej miejscowości, gdyż widzimy, że ma niewielkie szanse na zatrzymanie jakiejś innej okazji. My sami zatrzymaliśmy się w tym miejscu tylko dlatego, że zauważyliśmy namalowaną wysoko na skale flagę Norwegii i postanowiliśmy ją sfotografować.
Około wpół do czwartej po południu docieramy do Laerdal. Jest tu dobrze wyposażony kemping, parę sklepów, no i są piękne widoki. W miejscowym Kiwi kupuję plastikową butlę piwa Ringnes Pilsener o pojemności 1,25 litra za 50,40 NOK (w tym kaucja 2,50 korony) oraz półtoralitrową Coca Colę za 18,40 NOK. Trochę pluskamy się w tutejszym fiordzie, a potem sześciokilometrowym tunelem jedziemy na przystań w Fodnes. Wjeżdżamy na prom i za 192 korony przepływamy na drugą stronę Laerdalfiord do Mannheller. Stąd drogą nr 5 jedziemy do pobliskiego Sogndal. W miasteczku tym nie zauważamy niczego szczególnie interesującego, więc po paru minutach jedziemy drogą nr 55 szukać miejsca na nocleg. Nie jest to jednak łatwe. Z jednej strony wąskiej drogi rozpościera się fiord, z drugiej zaś strome skały. Dopiero po 20 kilometrach, na obrzeżach bodajże Leikanger, udaje nam się znaleźć miejsce jako tako nadające się na biwak. Ponieważ nie chcę spać bezpośrednio przy drodze, zjeżdżam stromą polną dróżką bezpośrednio nad fiord. Rano okaże się, że to nie był do końca dobrze przemyślany krok. Samochód na pierwszym biegu, bez pasażerów, z wielkim trudem wydostał się na równy teren.
We wtorek rano znów przejeżdżamy przez Sogndal i drogą nr 55 jedziemy ok. 15 kilometrów do Solvorn. Tutaj zostawiamy samochód na parkingu i wsiadamy na prom (26 NOK od osoby w jedną stronę), aby po niespełna 20 minutach podziwiania bajecznych obrazów Lusterfiordu dopłynąć do Ornes. Przez następne 20 minut wspinamy się serpentynami pod górę, mijając po drodze zabezpieczone przed ptakami siatką sady z czereśniami. Wreszcie dochodzimy do obiektów Urnes, z których najważniejszym jest niewątpliwie dwunastowieczny kościółek typu stav. Za możliwość jego zwiedzenia od wewnątrz trzeba zapłacić 45 NOK od osoby dorosłej.
Po powrocie z Urnes udajemy się na największy w Europie lodowiec Jostedalsbreen, a konkretnie na jeden z jego jęzorów zwany Nigardsbreen. Z drogi nr 55 skręcamy w Gaupne na trasę oznaczoną numerem 604, którą dojeżdżamy niemal do podnóża lodowca. Można by podjechać jeszcze bliżej, ale taka przyjemność kosztuje 25 koron od samochodu. Nie jest to zbyt drogo, ale postanawiamy zażyć trochę ruchu i wybieramy się na 3,5 kilometrowy spacer. Z daleka wydaje się, że lodowiec jest tuż tuż, jednak to tylko złudzenie. W przewodniku Pascala napisano, że po dotarciu do ostatniego przed lodowcem parkingu, dalszą drogę można odbyć tylko łódką (15 NOK w jedną stronę). My z Elą decydujemy się jednak przedrzeć do czoła lodowca przez najeżone skałami, krzakami i licznymi potokami zbocze górskie. Wkrótce przekonujemy się, że nie była to rozsądna decyzja. Rwące z ogromną siłą strumyki zwalają z nóg, a niezbyt odpowiednie obuwie ślizga się po mokrych kamieniach.
W którymś momencie Ela poślizgnęła się i po kolana wpadła do wody. Udało mi się ją wyciągnąć zanim nurt wody całkowicie ją przewrócił. Przy okazji wszakże sam straciłem równowagę i po pas zanurzyłem się w bystrym strumieniu. Nie czułem zimna ani strachu o siebie. Strasznie natomiast bałem się o aparat fotograficzny, który na chwile zniknął pod wodą. Natychmiast położyłem go na skale i przez kilka minut pozwoliłem mu schnąć w słońcu i ostrym wietrze. Dopiero potem spróbowałem go włączyć. Obiektyw był zaparowany, ale cała elektronika działała bez zarzutu. Odetchnąłem z ulgą!
Do lodowca doczłapaliśmy się kompletnie wyczerpani i mokrzy. Tu spotkaliśmy Joannę i Krzysztofa, którzy w porę zrezygnowali z przedzierania się przez wertepy i podpłynęli na miejsce motorówką. O wycieczce w głąb lodowca nie było co marzyć, gdyż przeziębienie byłoby murowane. Wykonaliśmy więc serię zdjęć, podotykaliśmy sobie do woli lodu i wróciliśmy łódką na pierwszy parking, zaś do naszego auta ponownie poszliśmy pieszo. Woda spływająca z lodowca jest nie tylko zimna, ale i bardzo smaczna, o czym mieliśmy okazję przekonać się po drodze, gdy męczyło nas pragnienie.
Na nocleg rozbiliśmy się przy drodze 604, dwanaście kilometrów przed Gaupne. Nocowała tu również para Czechów. Przed snem rozpiliśmy jedną z dwóch zabranych przeze mnie z Polski butelek Wyborowej. Powiedzmy, że miało to być panaceum na ewentualny katar…
Na środę zaplanowaliśmy przejazd przez góry Jotunheimen. Wcześniej jednak kupiliśmy w Wassbakken pocztówki (7 NOK za sztukę) i znaczki (8,50 NOK), aby dać naszym bliskim jakiś ślad pamięci, a może tylko pochwalić się pobytem w tych stronach.
Po wykonaniu prawie 500 zdjęć wyczerpały się akumulatorki w moim aparacie. Na szczęście zabrałem ze sobą zapasowy komplet baterii.
Przez Jotunheimen prowadzi dość wąska i bardzo stroma droga nr 55. Wiele podjazdów mogłem pokonać jedynie na drugim biegu. Za to za każdym przejechanym zakrętem pojawiały się coraz bardziej malownicze widoki. Kilka razy zatrzymywaliśmy się przy co bardziej interesujących punktach widokowych, aby nacieszyć oczy i uwiecznić choć niektóre elementy pięknej przyrody. Trzeba bowiem wiedzieć, że na poznanie Jotunheimen nie wystarczy jednodniowa przejażdżka. Te góry można zwiedzać całymi tygodniami, a i to bez pewności, że wszystko się zobaczy.
Nieco w dolinie, otoczone górami, leży miasteczko Lom. Zatrzymaliśmy się tutaj, aby obejrzeć drugi już stavkirke. Ten kościółek pochodzi z XIII wieku i jest jednym z największych tego rodzaju obiektów w Norwegii. Za jego zwiedzanie również trzeba płacić (40 NOK), mimo iż jest to nadal czynna świątynia.
W Lom za 0,5 kilograma truskawek zapłaciliśmy 20 koron, podczas gdy w innych miasteczkach ta sama ilość kosztowała 25 NOK. Stosunkowo tanie są tu natomiast lody. Za dwukilogramowy pojemnik Krzysztof zapłacił tylko 25 NOK. We czworo nieźle się namęczyliśmy, żeby podołać tak dużej porcji.
Kolejny etap naszej podróży wypadał w Geiranger. Nie pojechaliśmy tam jednak z Lom najkrótszą drogą, czyli 15 i 63. Z drogi nr 15 skręciliśmy bowiem w wąską szutrową drogę nr 258, aby podziwiać iście księżycowy krajobraz. Na przestrzeni wielu kilometrów nie było widać żadnego drzewa. Wszędzie tylko kamienie, woda i śnieg. Aby wyminąć się z samochodem jadącym z przeciwka, trzeba było zatrzymywać się na specjalnych mijankach. Spod kół nieustannie unosił się kurz, który osiadając na karoserii i szybach, dawał namiastkę udziału w rajdzie terenowym.
Po powrocie na drogę nr 15 zaliczyliśmy jeszcze kilka długich tuneli i wjechaliśmy na drogę 63 prowadzącą bezpośrednio do Geiranger. Do tej najbardziej chyba obleganej przez turystów wioski dotarliśmy tuż przed wieczorem. Dla samochodu znalazło się dobre miejsce na postój. Nieco trudniej było z placem pod namiot. Spowodowało to nawet pewne iskrzenie między Joanną a Krzysztofem. Ostatecznie jednak znaleźli kawałek łączki, na której bez żadnych problemów rozbili swój namiot.
W czwartek od rana zwiedzamy okolice Geirangerfiorden. Osobno my z Elą, a osobno nasi współtowarzysze. Widoki są przepiękne, ale nie oddalamy się zbyt daleko, gdyż upał solidnie daje się we znaki. Turystów indywidualnych i wycieczek zorganizowanych jest tu bez liku. Dominują oczywiście Europejczycy, ale i Japończyków bez trudu można spotkać.
W miejscowym punkcie informacyjnym można skorzystać z Internetu w cenie jedna korona za jedną minutę (minimum to 10 minut). Na kempingu natomiast za pięć minut pod prysznicem trzeba dać 10 koron. Wszystkie pozostałe urządzenia są gratis.
Po południu okoliczne szczyty zasnuwają się chmurami. My zaś opuszczamy Geiranger i rozpoczynamy wspinaczkę Drogą Orłów. Ta nazwa w pełni oddaje charakter tej drogi. Na wysokość 620 metrów prowadzi 11 ostrych serpentyn. Samochody poruszają się żółwim tempem, a co niektóre kobiety (Ela) niemal mdleją z przerażenia. Panorama z góry na fiord i wioskę jest wręcz bajkowa, choć nadciąga coraz więcej chmur. Przed burzą udaje nam się jednak zrobić sporo zdjęć i zjechać do przystani promowej w Eidsdal, aby za 114 NOK przeprawić się przez Norddalsfiord do Linge. Tu przeczekujemy ulewę i jedziemy kilka kilometrów dalej szukać noclegu.
Tym razem Krzysztofowi i Joannie nie poszczęściło się. Rozbili swój namiot na łączce nieopodal kempingu. Jeszcze nie zdążyli dobrze zasnąć, gdy z wielką awanturą wygonili ich stamtąd miejscowi. Prawdopodobnie byli to właściciele lub pracownicy kempingu. Jest to o tyle dziwne, że w krajach skandynawskich jest daleko posunięta tolerancja dla jednorazowych noclegów, nawet na terenach prywatnych. Oczywiście, w tym ostatnim przypadku warto uprzednio zapytać o zgodę. Moi pasażerowie tego nie uczynili, no i przeżyli niekoniecznie miłą przygodę. Nasz samochód też bacznie obserwowano, ale nikt nas nie niepokoił. Na własny użytek mam taką teorię, że w tamtych stronach Polacy musieli czymś się narazić mieszkańcom. Jest tutaj bardzo dużo plantacji z truskawkami, na których pracują nasi rodacy. Resztę można sobie dośpiewać…
W piątek od rana pada. Mimo to na okolicznych polach zbiór truskawek trwa w najlepsze. Ludzie przykryci pelerynami kucają wśród równych rzędów niczym pogięte strachy na wróble. My zaś jedziemy na słynną Drogę, lub poprawniej – Drabinę Trolli. Po drodze wyprzedzamy pokaźne stado owiec, które wcale nie kwapi się z ustąpieniem nam drogi. Deszcz przestaje padać, ale zachmurzenie nadal się utrzymuje. Siłą rzeczy więc zdjęcia jednej z największych atrakcji turystycznych Norwegii nie będą najlepsze. Mimo to tłumy turystów podążają drewnianymi schodami do punktu widokowego. Sklepy z pamiątkami oferują różne odmiany trolli, rogi reniferów, hełmy wikingów oraz najzwyklejsze czapki i koszulki. Nawet toaleta ma tu niespotykaną gdzie indziej taryfę – 10 NOK.
Zjazd z Drabiny Trolli jest o wiele łatwiejszy niż wjazd. Tym bardziej więc podziwiam rowerzystów, którzy wdrapują się na liczącą ponad 800 metrów n.p.m drogę.
Od Drogi Trolli zaczyna się właściwie nasza trasa powrotna. Jeszcze tylko godzinka w Andalsnes (nektarynki po 7 NOK za kg), tyleż samo w Dombas (olej napędowy po 10,50 za litr) i wjeżdżamy na E6. Na chwilę zatrzymujemy się w Ringebu, aby obejrzeć trzeci już stavkirke. Potem zatrzymujemy się na nocleg na postoju kilkanaście kilometrów przed Lillehammer. Ponieważ jednak tuż przy ruchliwej trasie jest duży hałas, no i niezbyt bezpiecznie, Ela znajduje miejsce kilkaset metrów dalej, bezpośrednio nad wodą. Trzeba tam tylko zjechać polną drogą, na której pełno jest kamieni i niewielkich krzaczków. Mimo to decyduję się na ten krok.
Faktycznie, miejsce do spania było idealne. Tyle tylko, że rano przypomniałem sobie, że w poprzednim miejscu zostawiłem pod samochodem buty. „W nocy padał deszcz, więc będą mokre” – pomyślałem sobie. Optymista! Kiedy Ela poszła poszukać tych butów okazało się, że na moim dawnym miejscu stoi samochód z litewską rejestracją, zaś w do niedawna moich butach chodzi jakaś Litwinka. Na widok mojej żony schowała się do auta, z którego w chwilę potem wyszedł tęgi mężczyzna. Czy w tej sytuacji był sens wszczynania jakiejś afery?
Do Lillehammer dojechałem w glanach, które przezornie pożyczyłem od starszego syna. Tu, przy Storgaten (główny deptak i centrum handlowe miasteczka) kupiłem skórzane buty za 300 NOK. Te utracone kosztowały tylko 80 zł i daleko było im do jakości tych nowych. Zawsze jakieś to pocieszenie.
Co do Lillehammer, to miejscowość ta ciągle żyje echem odbywającej się tu przed 12 laty Olimpiady. Nawet studzienki kanalizacyjne ozdobione są olimpijskim logo, nie mówiąc już o chodnikach i budynkach. Dzięki tamtym igrzyskom miasto do dziś ma zapewnioną pamięć licznych turystów. Jest też tutaj pomnik popularnej pisarki Sigrid Undset.
Po południu zajechaliśmy do Gansvika na obiad. Tym samym zatoczyliśmy pełną pętlę i w zasadzie w tym miejscu mógłbym zakończyć tę relację. Jednak gwoli kronikarskiej dokładności dodam jeszcze, że jeżeli chodzi o Norwegię, to dość gruntownie zwiedziliśmy fort w Halden.
Po nocy spędzonej w pobliżu granicy ze Szwecją udaliśmy się w kierunku Karlskrony. Gdzieś w okolicy Boras zauważyłem, że w moim samochodzie zanikły obroty silnika na biegu jałowym. Pamiętając o ubiegłorocznych problemach z tym związanych, zatrzymałem się na najbliższym parkingu, wyciągnąłem klucze i doprowadziłem auto do porządku. Do Karlskrony dotarliśmy już bez żadnych kłopotów, chociaż zaczął się nieco buntować rozrusznik.. Przy okazji zwiedziliśmy jeszcze po drodze Vaxjo, które okazało się być całkiem przyjemnym miastem. Niegdyś zawsze je omijałem, gdy tamtędy przejeżdżałem. Teraz wiem, że niesłusznie.
Jeszcze krótka statystyka. Przejechane 2576 kilometrów. Zrobione 787 zdjęć. Dwa dni na promie, osiem w drodze. Ogólnie wycieczka udana.
Ireneusz Gębski
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (22)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
kchrobak28
kchrobak28 - 2009-12-06 18:19
Fantastyczne zdjęcia, fantastyczna pogoda, cóż więcej potrzeba do szczęścia? Pozdrawiam serdecznie.
 
 
igebski
Ireneusz Gębski
zwiedził 19% świata (38 państw)
Zasoby: 276 wpisów276 12 komentarzy12 409 zdjęć409 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.09.2016 - 02.03.2017
 
 
01.02.2016 - 07.02.2016
 
 
10.09.2015 - 24.09.2015