Geoblog.pl    igebski    Podróże    Anglia 2006-2007 (opis)    Gdańsk wylot (opis szczegółowy)
Zwiń mapę
2006
05
paź

Gdańsk wylot (opis szczegółowy)

 
Polska
Polska, Gdańsk
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Dzień pierwszy

Przed południem wybrałem się na zwiedzanie miasta. Zacząłem oczywiście od chluby Blackpool, czyli nadmorskiej promenady. Nie wiem co Anglicy widzieli w tym fragmencie burego Morza Irlandzkiego, ale właśnie to miejsce wyznaczyli sobie na narodowy kurort, do którego ściąga co roku około dziesięciu milionów turystów. Wzdłuż promenady rozlokowana jest trudna do zliczenia ilość hoteli, w tym takich jak: Hilton, Imperial, Sheraton, Metropole czy Savoy. W całym Blackpool wraz z pensjonatami jest ich ponad trzy tysiące.
Spacer utrudniał mi nieco porywisty wiatr i wdzierające się wraz nim bryzgi słonej wody, która podczas przypływu wlewa się nawet na jezdnię. Po drodze zajrzałem do olbrzymiego salonu gier (miasto to bywa niekiedy nazywane angielskim Las Vegas). Potem przeszedłem obok zbudowanej z metalowych elementów wieży widokowej, która od biedy może kojarzyć się z tą zaprojektowaną przez Gustawa Eiffla, jednak do tej paryskiej sporo jej brakuje.

Już ze wstępnego rekonesansu widzę, że Blackpool to miasto składające sie głównie z jedno i dwupiętrowych budynków. W całym mieście jest zaledwie pięć wieżowców. Charakterystyczną cechą nadmorskich dzielnic jest również niemal całkowity brak zieleni. Sprawia to dość przygnębiające wrażenie.


Dzień drugi

Narzekałem wczoraj na brak zieleni w Blackpool. Nie do końca miałem rację. Znajdują się tu bowiem - jak się okazuje – prawdziwe enklawy prawie niczym nieskażonej przyrody. Myślę tu o parku im. Stanleya. Na kilkunastu hektarach gruntu znaleźć tu można piękne trawniki, rabatki kwiatowe i sporo starych drzew. Jest też niewielkie jeziorko, w którym można wędkować, co w parkach nie jest raczej częstym zjawiskiem. Na trawnikach i w alejkach spotkać można sporo szarych wiewiórek, które od czasu sprowadzenia z USA tak się rozpleniły na tych terenach, że niemal całkowicie wyparły znaną nam dobrze wiewiórkę pospolitą. Generalnie wszakże zieleń jest tutaj jakąś wyblakła, jakby pozbawiona soczystości. Obok parku znajduje sie ZOO. Za obejrzenie zgromadzonych tu okazów fauny zapłacić trzeba 11 funtów.
Dzień trzeci

Dzisiaj wybrałem się w kierunku Pleasure Beach, czyli parku rozrywki. Po drodze zaliczyłem dworzec kolejowy (nic szczególnego) oraz kilka kościołów anglikańskich. W jednym z nich, bodajże Saint Paul’s, podszedł do mnie miejscowy duchowny i próbował zagadnąć.

- No English – pokręciłem przecząco głową. – Im Polish – uzupełniłem swoją „kwiecistą” wypowiedź, kierując się do wyjścia.

- Polish? – ksiądz złapał mnie za rękaw i tłumacząc coś gęsto, pokazywał ręką kierunek. Rozumiałem z tego pojedyncze słowa, takie jak: „polish church” i „Newton Drive”. Domyśliłem się zatem, że pokazywał mi drogę do polskiego kościoła. Powiedziałem mu więc „thank you” i... poszedłem w przeciwnym kierunku.

Idąc dalej „odkryłem”, że tablice rejestracyjne mają w Anglii różne kolory, tzn. białe z przodu i żółte z tyłu samochodu. Czy oni zawsze muszą wszystko udziwniać? Innego rodzaju spostrzeżenie dotyczy dużej podaży domów i mieszkań do sprzedania. Niemal co krok napotykałem tablice z napisem „For sale” i podanym numerem telefonu do biura nieruchomości. W jednym przypadku była nawet cena – 130 tysięcy funtów za całkiem okazały dom.
W końcu dotarłem do wesołego miasteczka. Od razu zwróciłem uwagę na największy w Anglii rollercoaster (Pepsi Max Big One za 7 funtów od łebka). Nigdy w życiu nie jechałem żadną górską kolejką, toteż miałem mgliste pojęcie o wrażeniach z takiej przejażdżki. W innym wypadku pewnie nie wsiadałbym tak ochoczo do wagonika... Mówiąc poważnie, nie mam lęku wysokości ani przestrzeni, ale na grawitację i przeciążenia nie mam wpływu. A takich właśnie doznań doświadcza się w trakcie jazdy rollercoasterem. Zaraz po starcie wagonik powoli wspina się prawie pionowo pod około 70-metrowy wierzchołek stalowej konstrukcji. W tym momencie spokojnie fotografuję (choć jest to zabronione) poszczególne elementy kolejki i panoramę Blackpool. Żarty kończą się, gdy kolejka odczepia się od wciągającego ją do góry łańcucha i siłą bezwładności spada po niemal prostopadłym do powierzchni ziemi torze. Kurczowo łapię się rękami poręczy (puszczony samopas aparat dynda mi gdzieś z tyłu głowy zawieszony na szyi), zaś nogi z całej siły wciskam w podlogę. Zjazd z prędkością znacznie przekraczającą 100 km/h trwa jednak bardzo krótko, gdyż po chwili kolejka znów szybuje do góry, choć tym razem na mniejszy wierzchołek. Potem jest jeszcze kilka pętli, w tym elementy jazdy po skosie, co pozwala zadziałać siłom odśrodkowym, dośrodkowym i wszelkim innym. Ja w każdym razie martwię się tylko o aparat i o niebezpiecznie podskakujące na nosie okulary.
Po zakończeniu jazdy otrzymuję reprymendę od pracownika obsługi za używanie aparatu. Udaję, że nie wiem o co mu chodzi i próbuję tłumaczyć swoją niesubordynację nieznajomością języka. Wtedy okazuje się, że mam do czynienia z Polakiem...


Dzień czwarty

Nie wiem, czy sprawia to stosunkowo niewielka odległość od Szkocji, ale faktem jest, że Anglicy są dość wyrachowani. Oto konkretny przykład: za mapę przedstawiającą fragment miasta trzeba zapłacić w automacie całego funta. Według mnie jest to typowe żerowanie na turystach. W krajach skandynawskich takich map można otrzymać skolko ugodno dosłownie na każdym rogu. Nie chcę się już czepiać do płatnych toalet na promenadzie, bo ostatecznie 20 pensów to nie majątek (na polskich dworcach kolejowych trzeba więcej zapłacić), ale odnotowuję dla porządku.

W miejscowej bibliotece z zadowoleniem stwierdzam sporą ilość książek w języku polskim. Znajduje się tu nie tylko klasyka w rodzaju „Nad Niemnem’ czy „Lalki”, ale również takie tytuły jak „Kod Leonarda da Vinci” czy historyczne pozycje Józefa Garlińskiego. Będę musiał tu częściej zachodzić.

Vis-a’-vis biblioteki znajduje się Job Center, czyli Urząd Pracy. Na licznych stanowiskach komputerowych można sobie pooglądać poszczególne oferty pracy, a wybrane spośród nich od razu wydrukować. Mało tego, można też bezpłatnie zatelefonować do większości potencjalnych pracodawców.
Zwiedziłem też dziś tutejsze (jedno z dwóch) molo. Jest ono bez wątpienia o wiele lepiej zagospodarowane niż nasze rodzime w Sopocie, choć nie tak długie. Jest tu mnóstwo sklepów, punktów gastronomicznych i obiektów rozrywkowych, w tym okazały diabelski młyn.

Po raz kolejny muszę użyć zwrotu „po raz pierwszy w życiu”. Tym razem mam na myśli wspaniałą iluminację promenady. Naprawdę jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Na przestrzeni kilku kilometrów oglądać można dziesiątki przeróżnych postaci ze świata baśni i legend oraz najrozmaitsze figury geometryczne. Nawet w dzień wygląda to nieźle, ale dopiero w ciemnościach można w pełni podziwiać feerię barw i jakby ożywionych obrazów. Również niektóre tramwaje przyozdobione są świecącymi girlandami, przez co nabierają nieco demonicznego i tajemniczego wyglądu.
Nieco gorzej w ciemnościach widoczny był odpływ morza, który wczorajszego wieczoru dane mi było oglądać również pierwszy raz. Będący akurat w pełni księżyc świecił jednak na tyle dobrze, że choć w przybliżeniu mogłem zobaczyć jak daleko cofa się morze, które jeszcze kilka godzin wcześniej zajadle atakowało betonową ścianę promenady.


Dzien piąty
Rano obudziły mnie odgłosy burzy. Grzmiało i błyskało jak u nas w środku lata. Potem juz tylko padało, raz z mniejszym a raz z większym natężeniem. Jednak już przed piętnastą przejaśniło się na tyle, że mogłem wyjść na spacer. Po raz kolejny udałem się w stronę Pleasure Beach. Po drodze odnotowywałem różne polskie akcenty, np. w postaci piwa Tyskiego i Lecha (3,99 funta za czteropak lub 1,05 funta za półlitrową puszkę). Z kolei w sklepie z używanym sprzętem AGD do zakupu zachęca wywieszka z polskim powitaniem. Można tu nabyć tanio pralkę, lodówkę lub kuchenkę elektryczną.
Idąc dalej wstąpiłem do jednego z salonów gier o wielce obiecującej nazwie „Happy Dayz”. Faktycznie, poszczęściło mi się. Na kolorowym dywanie wypatrzyłem aż cztery dwupensówki. Skoro tak dobrze się zaczęło, to postanowiłem pomnożyć znalezione pieniądze. Podszedłem zatem do jednego z automatów, z którego po wrzuceniu 2 pensów mogła wypaść ogromna sterta monet, niczym w pamiętnej scenie z Pawlakiem i Kargulem na pokładzie „Batorego”. Mogła, ale nie wypadła! Chcąc pomóc szczęściu, do znalezionych dwupensówek dołożyłem jeszcze pięć sztuk własnych. Kiedy i to nie przyniosło pożądanego rezultatu, dałem sobie spokój. Tego jeszcze brakowało, abym wpadł w sidła hazardu!

Wreszcie miałem okazję obejrzeć dokładnie odpływ i pochodzić po piasku, na którym jeszcze kilka godzin wcześniej przewalały się wzburzone fale. Piasek był mocno ubity, miejscami pofałdowany a miejscami gładki jak stół. Zaraz po odejściu wody cały odkryty grunt penetrowały nadmorskie ptaki, które polowały na kraby. Wokół pełno było pustych muszelek, a najedzone mewy leniwie podrywały się do lotu, gdy ktoś zbyt blisko do nich podchodził. Poza tym było ciepło i niemal bezwietrznie.
To miasto ciągle czymś mnie zaskakuje, przez co z każdym dniem staje się mi bliższe.
Ireneusz Gębski
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
igebski
Ireneusz Gębski
zwiedził 19% świata (38 państw)
Zasoby: 276 wpisów276 12 komentarzy12 409 zdjęć409 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.09.2016 - 02.03.2017
 
 
01.02.2016 - 07.02.2016
 
 
10.09.2015 - 24.09.2015