W piątek czwartego stycznia wylot do Hurghady zaplanowany był na godzinę 20.15. Na lotnisku w Rębiechowie okazało się jednak, że czarterowy samolot egipskich linii lotniczych jest opóźniony o godzinę. Po bilety ustawiliśmy się w sporej kolejce do stoiska Alfa Star, po czym w podobnym ogonku odstaliśmy swoje przy odprawie bagażowej. Na koniec podreptaliśmy do stanowiska odprawy paszportowej, skąd już bezpośrednio udaliśmy się do samolotu. Nie znaczy to, że od razu odlecieliśmy…
Po zajęciu numerowanych miejsc w obszernej (w porównaniu do samolotów linii Wizz Air, którymi latałem dotychczas) kabinie pasażerskiej okazało się, że jest… za dużo pasażerów. Egipscy stewardzi i stewardessy wyglądali na mocno zdenerwowanych. Wreszcie sprawa się wyjaśniła i po kolejnej pół godzinie opóźnienia samolot pokołował na początek pasa startowego. Tu jednak, zamiast rozpędzać się do startu, zawrócił i ponownie podjechał pod terminal. Okazało się, że obsługa gdańskiego lotniska zapomniała załadować jakiś bagaż. Ostatecznie wystartowaliśmy o godzinie 22. i po niespełna godzinie wylądowaliśmy w Krakowie. Tu postaliśmy do północy, po czym ponownie wzbiliśmy się w przestworza. Po niecałych czterech godzinach lotu bez żadnych przygód dotarliśmy do celu.
Hurghada jest niewielkim czterdziestotysięcznym miastem, ale w związku ze swoim turystycznym statusem posiada dość rozbudowany port lotniczy. W hali przylotów mimo wczesnej pory aż gęsto było od pasażerów, głównie Rosjan i Polaków. Rezydenci poszczególnych biur podróży trzymali w rękach tabliczki z ich nazwami i nawoływali do ustawiania się w kolejkę po wizę egipską. Przyjemność ta kosztowała 15 dolarów. Potem jeszcze tylko odprawa paszportowa i już można było szukać swojego autokaru. Po drodze trzeba było jeszcze opędzić się od licznych taksówkarzy. Początkowo wybraliśmy niewłaściwy autokar, którego kierowca zainteresowany był jedynie bakszyszem za wstawienie walizek do bagażnika (one dolar – powtarzał jak katarynka). Na szczęście szybko zorientowaliśmy się w pomyłce i przesiedliśmy się do tego właściwego.
Rezydentem naszej grupy był Ayman Farouk. Podobnie jak pozostali rezydenci Alfa Star – bardzo dobrze mówił po polsku. Po drodze do hotelu zapoznał nas pokrótce z historią Hurghady (niezywkle szybki rozwój rybackiej wioski w międzynarodowy ośrodek turystyki). W trzygwiazdkowym hotelu Empire znaleźliśmy się przed siódmą miejscowego czasu (godzina różnicy w stosunku do polskiego). Dla mnie i dla żony przydzielono trzyosobowy pokój (nr 119) na pierwszym piętrze sześciokondygnacyjnego gmachu. Jego wyposażenie nie budziło żadnych zastrzeżeń (telewizor, lodówka, telefon, sejf), również widok z balkonu nie był najgorszy – na wprost inne hotele, a po lewej odległe o dwieście metrów Morze Czerwone.
Po rozpakowaniu i wstępnym zagospodarowaniu się zeszliśmy do hotelowej restauracji. Tu bardzo przyjemnie zaskoczył nas urozmaicony szwedzki stół. Nie było co prawda żadnych potraw z wieprzowiny, ale w tym kraju to przecież normalne. Można było za to wybierać do woli wśród innych dań. Uwagę zwracał duży wybór pieczywa, w tym słodkiego oraz rozmaitych surówek. Nie brakowało też napojów typu kawa, herbata, jogurt czy soki (orange i karkadea).
Po krótkim odpoczynku poszliśmy na plażę, a konkretnie na jej odcinek należący do hotelu Empire Beach. Słońce nieźle przypiekało jak na początek stycznia, ale nie odczuwało się tego zbytnio, gdyż temperaturę łagodziła morska bryza. Morze zachwycało różnorodnością barw a kwitnące krzewy i rozłożyste palmy uzupełniały tę bajkową niemal scenerię.
Ulice w Hurghadzie (zapewne i w całym Egipcie) różnią się od polskich dwoma istotnymi szczegółami. Po pierwsze mają bardzo wysokie krawężniki, co skutecznie uniemożliwia tutejszym kierowcom, znanym z totalnego lekceważenia zasad ruchu drogowego, zawracania w dowolnym miejscu. Po drugie zaś słychać na nich nieustanny jazgot klaksonów. Trąbi się tutaj na okrągło, w dzień i w nocy: żeby zasygnalizować zamiar skrętu, żeby kogoś ostrzec, żeby zwrócić uwagę turysty lub tez zupełnie bez powodu.
Charakterystyczne dla Egiptu są też niewykończone domy i hotele. Co rusz spotyka się budynek, którego ostatnią kondygnację stanowią betonowe słupy ze sterczącymi drutami zbrojeniowymi. Wygląda to tak, jakby inwestorowi zabrakło środków na dokończenie budowy danego obiektu. Tymczasem jest to działanie celowe i w pełni przemyślane. Obowiązujące tu przepisy mówią bowiem, że dopóki coś się buduje lub remontuje, to jest się zwolnionym od podatku. Tak więc często bywa, że dolne piętra są w pełni zagospodarowane, a ostatnie pozostaje przez lata jedynie w sferze planów. Ciekawie wyglądają też liczne anteny satelitarne na dachach tych będących w ciągłej „budowie” domów.
Wszędzie tam gdzie są turyści, kwitnie też handel. Nie inaczej jest i w Hurghadzie. Już od wyjścia z hotelu jest się narażonym na nieustanne nagabywania ulicznych sprzedawców i właścicieli sklepików. W większości znają oni język angielski oraz sporo polskich zwrotów, z których najczęstsze to: Cześć! Jak się masz? Mucha rucha karalucha! Wejdź, za darmo! Dobra cena! Polska gola! Czasami zaś, gdy nie uda się im nic sprzedać, wybiegają przed sklep i wołają: Polska mafia!
Ceny wywoławcze za każdym razem są kilkakrotnie wyższe od realnej wartości towarów. Jeżeli ktoś nie umie lub nie lubi się targować, to słono przepłaci. My już w pierwszy dzień daliśmy się podejść sprzedawcy pocztówek: za pięć sztuk zapłaciliśmy jednego dolara, czyli pięć funtów egipskich. Tymczasem kilka dni później w Luksorze również za jednego dolara nabyłem aż 18 pocztówek. Trochę lepiej poszło nam z fajką wodną, którą żona stargowała z dwudziestu do ośmiu dolarów.
Po południu odbyło się spotkanie informacyjne z naszym rezydentem. Otrzymaliśmy wykaz możliwych do wykupienia wycieczek. Już na pierwszy rzut oka widać było, że w ciągu tygodnia nie będzie możliwe skorzystanie z całej oferty. Wybraliśmy zatem pakiet składający się ze zwiedzania Hurghady, wycieczki do Luksoru i Kairu oraz tzw. super safari. Łączny koszt tego zestawu to 150 euro od osoby.
Wieczór spędziliśmy w klubie Oazis. Obserwowaliśmy tu występ jakiegoś amatorskiego kabaretu, który nazywał się bodajże Show. Nie wszystkie numery były najwyższego lotu, ale taniec brzucha w wykonaniu dziewcząt o wybitnie europejskiej urodzie i takim zapewne pochodzeniu mógł się podobać.
Niedziela upłynęła nam na spacerach i na opalaniu się przy hotelowym basenie.
W poniedziałek poznaliśmy kolejnego rezydenta Alfa Star. Był nim Sherif Elszinawy. Oprowadzał nas po Hurghadzie i interesująco opowiadał nie tylko o tym mieście, ale również o kulturze i zwyczajach mieszkańców Egiptu. Zwiedzanie zaczęliśmy od najstarszego meczetu w tym mieście. Oczywiście do środka nie wolno nam było wejść, ale i z progu mogłem dzięki 18-krotnemu zoomowi w moim aparacie wykonać zdjęcia wnętrza tej islamskiej świątyni. Następnie udaliśmy się do jedynego tutaj kościoła koptyjskiego. Wyglądał on bardzo biednie w zestawieniu z meczetem (chrześcijan koptyjskich jest w Egipcie tylko około 10 procent wśród ogółu ludności). Przed budynkiem kościoła stała swojska choinka i szopka, ale we wnętrzu zamiast tradycyjnej kropielnicy z wodą święconą był pojemnik z… piaskiem. Otoczenie sprawiało wrażenie mocno zaniedbanego. Kolejnym punktem programu było akwarium, ale tu akurat nic specjalnego, no może poza małym rekinem, nie zwróciło mojej uwagi. Po obejrzeniu okazów fauny Morza Czerwonego zaproszono nas na herbatkę oraz zaserwowano fajkę wodną. Bardziej interesujący był pobyt w Instytucie Papirusa, gdzie mogliśmy zapoznać się z technologią jego wytwarzania oraz nabyć wybrane okazy. My z żoną kupiliśmy papirus z wizerunkiem skarabeusza. Za dodatkową opłatą umieszczono na tym papirusie hieroglify z naszymi imionami. Na koniec Sherif zawiózł nas do sklepu wolnocłowego. Tu można było zaopatrzyć się w tanie alkohole, papierosy i perfumy. Przykładowo litr szkockiej whisky kosztował 12 dolarów, karton Marlboro 17 USD,a perfumy Hugo Boss 34,50.
We wtorek musieliśmy wstać o godzinie czwartej, gdyż pół godziny później był wyjazd do Luksoru. Na drogę pobraliśmy zamiast śniadania suchy prowiant. Wyruszyliśmy w stronę Safagi, gdzie tworzył się konwój. W tym miejscu trzeba wspomnieć, że autokary turystyczne nie mogą poruszać się po Egipcie samodzielnie. Muszą one obowiązkowo jeździć w obstawie policji. Wynika to z tego, że na pustyni nie zawsze jest bezpiecznie, a przecież turystyka to obok opłat za korzystanie z Kanału Sueskiego główne źródło dochodu tego kraju. Pracuje w tym sektorze około miliona osób, a kilkakrotnie więcej ma dzięki temu utrzymanie. Władzom zależy więc na bezpieczeństwie turystów. Policja turystyczna jest tu mocno rozbudowana. Praktycznie na każdym skrzyżowaniu widać patrole z długą bronią gotową do strzału i solidne wozy patrolowe. Zaostrzone środki bezpieczeństwa obowiązują nie bez kozery, wszak kilka lat temu (1997) miał miejsce zamach terrorystyczny nieopodal świątyni Hatszepsut, w którym zginęło kilkudziesięciu zagranicznych turystów.
Konwój złożony z ponad dwudziestu autokarów i dwóch policyjnych jeepów wyruszył równo ze wschodem słońca. Większość z ponad 250-kilometrowej trasy prowadziła przez pustynię, w tym pośród malowniczych skalistych gór. Na dłuższym dystansie te surowe, pozbawione jakichś widocznych śladów życia góry, robiły jednak przygnębiające wrażenie. Krajobraz diametralnie się zmienił, kiedy wjechaliśmy w dolinę Nilu. Tu zieleń aż raziła oczy, które zdążyły już przywyknąć do bezkresnych piasków. Jak okiem sięgnąć, rozciągały się uprawne pola, poprzedzielane kanałami nawadniającymi oraz bujną roślinnością. W samym Luksorze uwagę zwracały dość zaniedbane domostwa i kontrastujące z nimi bogato wykończone wille i hotele. Bogactwo i bieda, piękno i szpetota – w tym kraju granice między nimi widać szczególnie wyraźnie.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Doliny Królów. Po wyjściu z autokaru wsiedliśmy do mini kolejki kołowej, którą podjechaliśmy w pobliże wykutych w skałach grobowców. Zajrzeliśmy do wnętrza trzech z nich, w tym Ramzesa IV. Prawdę mówiąc – nie wywarły one na mnie szczególnego wrażenia. Może dlatego, że spodziewałem się tam ujrzeć więcej przedmiotów z epoki. Tymczasem wiadomo, że grobowce te były wielokrotnie szabrowane, a prawdziwe skarby, np. Tutanhamona znajdują się w muzeum w Kairze. Mimo to był zakaz fotografowania i filmowania a jego złamanie groziło konfiskatą sprzętu i wysoką karą (jeśli wierzyć naszemu przewodnikowi – 2000 USD).
Po obejrzeniu grobowców podeszliśmy kilkaset metrów w górę do świątyni królowej Hatszepsut. Ta władczyni Egiptu sprzed trzech i pół tysiąca lat jest chyba najbardziej znaną z kobiet starożytnych. Podkreślić wypada, że znaczny udział przy odkryciu i późniejszej renowacji jej świątyni mają polscy archeolodzy. Tutejszy przewodnik pokazywał nam nawet wybudowane specjalnie dla naszych pracowników mieszkania.
Prosto z Doliny Królów pojechaliśmy do tzw, fabryki alabastru. Przed wejściem do sklepu siedziało kilku Egipcjan ubranych w długie szaty i pozorowało – według mnie – ręczną obróbkę. Wewnątrz natomiast znajdowało się mnóstwo gotowych wyrobów, które wcale nie wyglądały na wytwory młotka i dłuta. Nawet laik zauważyłby, że do ich wykonania potrzebne były bardziej skomplikowane narzędzia, w tym szlifierki i tokarki. Czego to jednak nie robi się, aby zaintrygować turystę…
Duże wrażenie wywarły na mnie kolosy Memnona. Nawet dziś trudno byłoby wykonać tak duże posągi z jednej bryły skalnej, a jednak kiedyś je zrobiono.
Po przeprawie małymi stateczkami przez Nil udaliśmy się na lunch do jednej z restauracji. Podobnie jak w naszym hotelu był tu szwedzki bufet i można było najeść się do woli, jedynie napoje były płatne, no i korzystanie z toalety, choć z nazwy bezpłatne – wymagało uiszczenia bakszyszu, o ile chciało się otrzymać papier toaletowy.
Ostatnim punktem wycieczki była świątynia w Karnaku. Monumentalny obiekt. Ogromne kolumny Sali Hypoksylowej czy ponad dwudziestometrowe obeliski wykonane z jednego odłamu skalnego muszą skłaniać do podziwu i zadumy nad pomysłowością oraz talentem organizacyjnym budowniczych z tamtych lat. Aleja sfinksów wygląda jakby ktoś zrobił identyczne odlewy, a przecież każdy z nich został wykonany oddzielnie.
Na spóźnioną kolację wróciliśmy już po 23. Wcześniej oczywiście daliśmy bakszysz kierowcy autokaru, do czego gorąco zachęcał nas rezydent (tak będzie przy każdym wyjeździe).
Środa upłynęła nam pod znakiem imprezy zwanej Super Beduin Safari. Wsiedliśmy do ośmioosobowego jeepa i pojechaliśmy w głąb pustyni. Wśród nas były dwie Rosjanki, jedna młoda para z Gdańska, jedna z Kielc, no i my. Naszym przewodnikiem był tym razem Egipcjanin z polskim obywatelstwem (mieszkał w Łodzi od 1978 roku, a teraz znów wrócił do pierwszej ojczyzny).
Zatrzymaliśmy się nieopodal beczki tkwiącej pośród piasków niczym drogowskaz. Obok nas zaparkowało kilkanaście innych jeepów. Jak się okazało – z tego właśnie miejsca można było oglądać fatamorganę. Zjawisko to widziałem pierwszy raz w życiu. Faktycznie, tak jak czytałem w młodości, patrząc na bezkresny piasek wyraźnie „widziało się” lustro wody. Niesamowite złudzenie!
Do wioski beduińskiej, zbudowanej specjalnie dla potrzeb turystów, jechaliśmy około trzydziestu kilometrów. Przez cały czas towarzyszył nam operator, który siedząc na dachu jednego z jeepów dokonywał ekwilibrystycznych łamańców, filmując całą eskapadę. Na miejscu otrzymaliśmy poczęstunek, który z daleka pachniał sklepowymi regałami, a nie beduińskimi rękami, ale co szkodzi poudawać, że to lokalne pożywienie,,,
Po krótkim odpoczynku rozpoczęły się przejażdżki po pustyni. Najpierw na kładach (całkiem przyjemnie prowadzi się ten czterokołowiec), potem na meleksach (zdecydowanie mniej atrakcyjne), a wreszcie na wielbłądach. Te ostatnie zresztą najbardziej pasowały do okoliczności.
Namiastką prawdziwego życia Beduinów był pokaz pieczenia ich chleba, czyli tzw. pity. Nad ogniskiem z wysuszonego łajna wielbłądziego umieszczono okrągłą blachę, na którą kobiety z zasłoniętymi twarzami wprawnie układały cienkie plastry rozwałkowanego ciasta. Po chwili przewracały je na drugą stronę i chleb był już gotowy. Zaręczam, że smaczny, choć bez drożdży i innych wspomagaczy.
W programie przewidziano też oglądanie występujących na pustyni gadów i płazów, oczywiście nie w naturalnych warunkach, lecz w terrarium. Inaczej liczba turystów mogłaby drastycznie zmaleć, gdyby spotykali na żywo kobry i inne skorpiony…
Wieczorem wzięliśmy udział w części artystycznej, którą poprzedziło wspólne palenie fajki wodnej. Potem rozpoczęły się tańce brzucha. Tutejsze tancerki prezentowały znacznie wyższy poziom niż te wspomniane z okazji pobytu w Oazis. Również wirujący derwisze wzbudzali powszechny zachwyt. Gwoździem programu były chyba jednak pokazy w wykonaniu fakira. Połykanie mieczy, rozwalanie głazów na głowie, leżenie pod deską po której przejeżdża jeep – to tylko niektóre z jego numerów.
Na koniec zaserwowano nam kolację z pieczonym baranem jako daniem głównym. Oczywiście było oprócz tego dużo innych potraw, w tym owoce i napoje. Po posiłku pooglądaliśmy jeszcze trochę gwiazdy przez teleskop i w nocy wróciliśmy do hotelu.
Kolejnego dnia pobudka była już o godzinie 2.15. Czekała nas bowiem pięćsetkilometrowa podróż do Kairu. Do rogatek stolicy Egiptu dojechaliśmy o dziewiątej, ale dojazd do muzeum kairskiego zajął nam kolejna godzinę. Na zwiedzanie mieliśmy czas tylko do dwunastej. Nic dziwnego więc, że niewiele zapamiętałem z tego maratonu po salach i eksponatach z dawnej historii Egiptu. Może tylko wspomniane już wcześniej skarby z grobowca Tutanhamona nieco mocniej wryły się w moją pamięć. Pewnie dlatego, że właśnie tam jakiś Rosjanin nadepnął mi w tłoku boleśnie na piętę…
Być w Egipcie i nie zobaczyć piramid, to jakby iść na pielgrzymkę do Częstochowy i nie wejść do klasztoru na Jasnej Górze. Jasne więc jest, że prosto z muzeum pojechaliśmy do Gizy, by podziwiać ogromną piramidę Cheopsa i jej nieco mniejsze siostry: Chefrena i Mekenosa. Niestety, widać wyraźnie, że ząb czasu mocno nadwerężył te tajemnicze budowle. Sfinks też smutno wygląda z odłupanym nosem, ale i tak jest godny podziwu.
Po obiedzie pojechaliśmy do miejscowej perfumerii, w której chyba każdy rezydent ma jakiś procent od obrotów, bo mocno zachęca do zakupów. Podobno te perfumy są rewelacyjne i dorównują znanym zachodnim markom, ale jakoś się nie skusiłem…
Przez bazar Khan Kalili przelecieliśmy z prędkością meteoru, bo mieliśmy tylko 45 minut czasu. A trzeba wiedzieć, że sklepów jest tam znacznie więcej niż 45, więc o czym tu mówić?
Do hotelu wróciliśmy grubo po północy, toteż zamiast kolacji zjedliśmy wczesne śniadanie.
Piątek był ostatnim dniem pobytu w Hurghadzie i w ogóle w Egipcie. O dwunastej pojechaliśmy na lotnisko, gdzie skończyła się ta krótka przygoda. Siedem dni to stanowczo za mało na Egipt!