Geoblog.pl    igebski    Podróże    Chorwacja 2008 (opis)    Gdańsk (opis szczegółowy)
Zwiń mapę
2008
20
wrz

Gdańsk (opis szczegółowy)

 
Polska
Polska, Gdańsk
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Pobudkę w nocy z 19 na 20 września mieliśmy o godzinie 2.50. Czterdzieści minut później zaplanowany był bowiem odjazd spod dworca PKS. Autokar podjechał jednak z opóźnieniem i w rezultacie wyjechaliśmy z Gdańska dopiero o 4.10. Pierwszy dłuższy postój mieliśmy w Nartach pod Łodzią. Znajduje się tutaj zajazd „Potargana Chałupa”. Osobiście uważam, że piloci Rainbow Tours mają jakiś nieformalny układ z właścicielami tego lokalu, gdyż tak dziwnie się złożyło, że również w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się tutaj na godzinny popas). Sam zajazd jest dość sympatyczny i – co warto podkreślić – oferuje spory wybór dań i napojów po naprawdę umiarkowanych cenach. Nie można już tego powiedzieć o jadłodajni „U Dworu” w Woszczycach pod Katowicami, gdzie dojechaliśmy po południu – ceny wygórowane (kotlet schabowy 21 zł), klimat daleki od swojskiego i zbyt mała ilość personelu..
W Woszczycach jest coś w rodzaju punktu przeładunkowego Rainbow Tours. Autokary zwożą tu turystów, którzy wcześniej zapisali się na różne wycieczki z terenu całej Polski. Są to tak zwane dojazdy antenowe. Dopiero tutaj następują przesiadki i rozpoczyna się właściwa podróż w konkretne miejsca, np. do Grecji, Włoch czy też do Chorwacji.
Nasza wycieczka odbywała się pod nazwą „Chorwacja - Wzdłuż Adriatyku”. Zwiedzanie zaczęliśmy jednak od stolicy Słowenii – Lublany, do której przyjechaliśmy wczesnym rankiem w niedzielę. Praktycznie przy świetle latarni ulicznych obejrzeliśmy katedrę, ratusz, kilka mostów (Smoczy, Szewców i Trójmostowie) a także pomnik poety France Preszerena. Rzuciliśmy też z daleka okiem na górujący nad starówką zamek.
Również na terenie Słowenii odwiedziliśmy jedną z największych w świecie jaskiń, którą miejscowi nazywają Postojnska Jama (Jaskinia Postojna). Długość tej jaskini określa się na ponad 27 kilometrów. My przejechaliśmy 2 kilometry kolejką oraz nieco ponad kilometr przeszliśmy piechotą, podziwiając fantastyczne kształty stalagmitów i stalaktytów. Jak w każde miejsce o dużym natężeniu ruchu turystycznego (ponad pół miliona turystów rocznie) również tutaj wkradła się komercja. Już przy wejściu dwóch fotografów robi zdjęcie każdemu wchodzącemu do jaskini. Po zakończeniu zwiedzania (ok. półtorej godziny) wydrukowane zdjęcia z twarzami turystów na tle jaskini i okolicznościowym podpisem czekają już na nabywców. Sęk w tym, że jedna fotka kosztuje aż 6 euro. Z wystawionych fotografii nie wolno oczywiście robić własnych zdjęć, a każda próba sfotografowania swojej podobizny spotyka się ze stanowczą reakcją personelu (osobiście zdążyłem pstryknąć fragment wystawy, z której następnie wypreparowałem moją facjatę).
Z Jaskini Postojnej ruszyliśmy już prosto do Chorwacji. Jechaliśmy najpierw Magistralą Adriatycką, a następnie skręciliśmy na autostradę, z której widoki nie były już tak atrakcyjne. Czas umilała nam jednak nasza pilotka Magdalena Gwoździk. Ze swadą i znajomością tematu opowiadała o mijanych okolicach a także o zagmatwanej historii Chorwacji. Po drodze spotykaliśmy sporo tuneli, z których dwa najdłuższe liczyły po około sześć kilometrów. Za ostatnim z nich radykalnie zmieniła się pogoda. Zniknęły gdzieś towarzyszące nam do tej pory chmury i pokazało się czyste niebo Dalmacji.
Do hotelu „Dalma Brzet” w Omiszu nieopodal Splitu dotarliśmy po 39 godzinach od wyjazdu z Gdańska. Hotel usytuowany jest tuż nad brzegiem morza, składa się on z trzech jednopiętrowych pawilonów oraz stojącej osobno stołówki. W godzinę po przyjeździe udaliśmy się na kolację. Zupę i danie główne do stołu przynosiła obsługa. Z dużego wyboru surówek można było korzystać na zasadzie szwedzkiego stołu. Z kolei deser (w tym konkretnym dniu banany) był reglamentowany. Generalnie jednak serwowanie posiłków w tym hotelu przebiegało sprawnie i bez żadnych problemów. Dla ułatwienia pracy personelowi kuchni dzień wcześniej można było wybierać i zamawiać sobie danie (z trzech dostępnych) na dzień następny.
W hotelu zorientowałem się, że zapomniałem zabrać ze sobą przejściówki z angielskiej wtyczki na europejską do ładowarki, a tymczasem moja komórka była już bliska rozładowania. Co robić w takiej sytuacji? Można szukać wśród gości hotelowych kogoś, kto akurat posiada ładowarkę do konkretnego typu telefonu, ale to dość kłopotliwe, zwłaszcza późnym wieczorem. Można też przypomnieć sobie serial, w którym niejaki Mc Giver robił „coś z niczego”. Wybrałem tę ostatnią opcję. Przy pomocy scyzoryka z wmontowanymi szczypcami wyciąłem z wieszaka (tak, tak, wiem -dewastacja mienia hotelowego) dwa druty o długości około pięciu centymetrów każdy. Włożyłem je następnie po kolei do dziurek w gniazdku. Do wystających końcówek przyłożyłem spłaszczone bolce angielskiej wtyczki, a całość połączyłem przy pomocy plastikowych spinaczy używanych zwykle przy suszeniu prania. Mój wynalazek działał bez zarzutu aż do końca pobytu...
W poniedziałek pobudka przed siódmą. Pół godziny później śniadanie (szwedzki bufet). Parę minut po ósmej wyjeżdżamy do Parku Narodowego Krka, który leży nad rzeką o tej samej nazwie. Znajduje się tu sporo malowniczych zakątków, w tym kilkanaście niewielkich wodospadów. Moim zdaniem miejsce to jest nieco przereklamowane, ale to kwestia gustu. Tuż obok wodnych kaskad znajduje się mały skansen oraz sporo stoisk z pamiątkami, a także z rakiją, miodem oraz oliwą z oliwek.
Z parku Krka udajemy się do Splitu. W tym największym mieście Dalmacji odwiedzamy najpierw pałac cesarza Dioklecjana, a właściwie to co z niego pozostało do naszych czasów. Historię obiektu i sylwetkę samego cesarza (ponoć jedynego rzymskiego władcę, który dobrowolnie przeszedł na „zasłużoną emeryturę”) przybliżył nam miejscowy przewodnik Jan – Chorwat z urodzenia, ale świetnie mówiący po polsku. Z pałacu (wpisanego na listę dziedzictwa kulturalnego UNESCO) przeszliśmy do dawnego mauzoleum Dioklecjana, w którym obecnie mieści się katedra pw. Św. Duji. Tu nie wolno było robić zdjęć ani też filmować.
Godzinę czasu wolnego każdy mogł sobie zagospodarować według własnego uznania. Ja z żoną poszedłem najpierw na miejscowy rynek. Zaskoczyły nas nieco wysokie ceny owoców. Sądziliśmy bowiem, że skoro w tutejszym klimacie dojrzewa tak dużo różnych gatunków jabłek, oliwek, granatów czy winogron, to będą one tanie. Tymczasem w wielu przypadkach ceny były wyższe niż w Polsce. Jedynie nieco przejrzałe banany miały przystępną cenę sześciu kun za kilogram. Stosunkowo tanio, bo za 42 kuny nabyliśmy tez ponad kilogramowy krążek sera domowej roboty.
Po zakupach przeszliśmy się na pobliski deptak. Spacerując po marmurowych płytach promenady podziwialiśmy rozciągający się po jednej stronie port, rosnące wzdłuż linii brzegowej palmy oraz frontony kamienic z drugiej strony. W oknach niektórych mieszkań bez zbędnej żenady wywieszano pranie (na Długiej w Gdańsku jest to widok raczej niespotykany). W jednej z bram przycupnęła kobieta o wyglądzie Cyganki z naręczem obrusów, które wcześniej obnosiła wzdłuż szpaleru ławek, usiłując zainteresować swoim towarem siedzących tam turystów.
W drodze do hotelu pilotka opowiadała nam między innymi o miejscowych gatunkach piwa. Szczególnie dwie nazwy utkwiły mi w pamięci: Karlowačko i Laško. Kiedy więc dojechaliśmy do Omisza i weszliśmy do supermarketu Studenac – natychmiast zgarnąłem z półki po 4 puszki każdego z wymienionych piw. Można sobie wyobrazić jakie było moje zaskoczenie, kiedy w hotelu okazało się, że nabyłem Karlowačko bezalkoholowe... Cóż, pośpiech jest złym doradcą.
We wtorek znów wstaliśmy wcześnie, gdyż czekała nas wycieczka do Dubrownika. Wyruszyliśmy zaraz po sniadaniu, czyli kwadrans po ósmej. Jechaliśmy niezwykle malowniczą, ale też momentami dość niebezpiecznie wyglądającą Magistralą Adriatycką. Droga ta zbudowana jest w poprzek gór schodzących stromo do Adriatyku. Na wielu odcinkach wygląda jak wąska półka wisząca nad przepaścią. Mijaliśmy opustoszałe wioski straszące oczodołami pustych okien – pozostałości po mieszkających tu kiedyś Serbach, którzy podczas nie tak dawnej wojny uciekli lub też zmuszeni zostali do opuszczenia swoich domostw. Przejeżdżaliśmy też obok lub przez uroczo wyglądające miasteczka riwiery. Z daleka podziwialiśmy również liczne wyspy ciągnące się wzdłuż wybrzeża. Dane nam było przejechać także przez owocowo-warzywne zagłębie Chorwacji, czyli dolinę Neretwy, gdzie jak okiem sięgnąć, rozciągają się liczne sady i plantacje. Na pewnym odcinku drogi przejeżdżaliśmy tranzytem przez Bośnię i Hercegowinę, które to państwo otrzymało w wyniku porozumień pokojowch w Dayton kilkukilometrowy dostęp do morza. Widzieliśmy także hodowlę skorupiaków, a właściwie tylko liczne rzędy małych beczułek, spełniających rolę pływaków, pod którymi przymocowane były niewidoczne z góry siatki z „nabierającymi wagi” owocami morza.
Do Dubrownika dotarliśmy tuż przed południem. Wcześniej jednak podziwialiśmy panoramę tego miasta, określanego mianem perły Adriatyku, z pobliskiego punktu widokowego. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od... toalety. Po kilkugodzinnej podróży naturalne potrzeby dały bowiem o sobie znać, co spowodowało w przypadku żeńskiej części naszej wycieczki dość długą kolejkę (kabin zawsze jest mniej niż pisuarów).
Po załatwieniu potrzeb fizjologicznych trafiliśmy przed oblicze przewodniczki Renaty – Polki mieszkającej od ćwierćwiecza w Chorwacji. Oprowadziła nas ona po starym mieście, w tym po klasztorze franciszkanów i Muzeum Apteki. Weszliśmy też do jakiegoś kościoła, ale nie zanotowałem sobie, pod jakim wezwaniem była ta świątynia (chyba św. Vlaha, czyli po naszemu Błażeja). Następnie, już bez przewodnika, zwiedziliśmy obronne mury miejskie, których łączna długość wynosi około 2 kilometry.
Kolejnym, tym razem dobrowolnym (za dodatkowe 10 euro), punktem wycieczki był rejs dokoła wyspy Lokrum. Mogliśmy zatem po obejrzeniu Dubrownika z góry i od środka spojrzeć nań również od strony morza. Z tej właśnie perspektywy mury obronne robią największe wrażenie. W trakcie rejsu poczęstowano nas miejscowym napitkiem, czyli rakiją. Smak swojskiego bimbru, choć moc chyba mniejsza, gdyż nawet 4 kolejki nie wywarły na mnie większego wrażenia. Swoistą atrakcją rejsu byli też wygrzewający się na skałach wyspy Lokrum naturyści. Nietórzy z nich, na widok stateczku z turystami, specjalnie wstawali i prezentowali swoje (niekoniecznie okazałe) walory.
Morskie powietrze oraz wypita rakija pozytywnie wpłynęły na nasz apetyt. Zamówiliśmy więc z żoną w portowej restauracyjce garnek małży. Prawdę mówiąc, gdyby nie podany do tego dania chleb, to wyszedłbym głodny. Po odrzuceniu muszli niewiele bowiem zostało do skonsumowania.
Do hotelu wróciliśmy na spóźnioną kolację tuż przed dwudziestą pierwszą. Zamówiona dzień wcześniej przeze mnie ryba okazała się być smażoną w makrelą. Owszem, niezła w smaku, ale nieco kłopotliwa ze względu na konieczność usuwania ości.
Środa była w zasadzie dniem wolnym od wszelkich wyjazdów, ale organizatorzy zaproponowali nam za 30 euro od osoby fakultatywną wycieczkę statkiem na pobliską wyspę Brač. Zdecydowana większość naszej grupy skorzystała z tej propozycji spędzenia czasu. Najpierw popłynęliśmy do znanej z wydobywania marmuru miejscowości Pučišča. Po drodze był oczywiście poczęstunek rakiją. Trochę pochodziliśmy po tym niewielkim miasteczku i za jakąś godzinę znów wypłynęliśmy w morze. Tym razem podano nam wino, soki, wodę, smażone makrele, surówki oraz chleb. Wszystko to w nieograniczonych ilościach. Nic zatem dziwnego, że humory uczestników tego pikniku na wodzie były świetne. Skorzystały też mewy, którym rzucaliśmy nadwyżki jedzenia. Pogoda dopisywała, więc można było do woli korzystać z kąpieli słonecznych, a także – już po dopłynięciu do kolejnego miasteczka – popluskać się w czystej, lecz nieco już chłodnej wodzie Morza Adriatyckiego. Do Omisza wróciliśmy około szesnastej.
W czwartek po śniadaniu wykwaterowaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy do Trogiru. Tutaj po raz kolejny spotkaliśmy przewodnika Jana, który z właściwą sobie swadą dzielił się z nami swoją wiedzą o tym nadmorskim miasteczku. Zobaczyliśmy między innymi katedrę św. Wawrzyńca a także ratusz.
Kierując się na północ dotarliśmy do Plitwickich Jezior. Niestety, tutaj dobra pogoda była już tylko wspomnieniem. Mimo to obejrzeliśmy kilka z przepięknie usytuowanych szesnastu jezior składających się na Park Narodowy, który wpisany jest na listę światowego dziedzictwa naturalnego. Odbyliśmy też krótki rejs statkiem wycieczkowym.
Ostatnim punktem wycieczki do Chorwacji była wizyta w małej wiosce, w której mogliśmy do woli degustować domowe sery kozie, krowie i owcze, miody, likiery oraz rakiję. Po degustacji przyszedł oczywiście czas na kupowanie. Gospodarze byli wyraźnie zadowoleni z utargu, więc w ramach wdzięczności wręczyli naszym kierowcom oraz pilotce reklamówki pełne „pamiątek”.
Potem była już tylko długa podróż do domu. O ile przez Słowenię, Austrię i Czechy przejechaliśmy dość szybko, bo w niecałe 14 godzin, o tyle podróż od Cieszyna do Gdańska zajęła nam prawie 16 godzin. Polskie drogi...
Zdjęcia z opisanej tu wycieczki można znaleźć tutaj: http://picasaweb.google.pl/irgebski/Chorwacja#
Ireneusz Gębski
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
igebski
Ireneusz Gębski
zwiedził 19% świata (38 państw)
Zasoby: 276 wpisów276 12 komentarzy12 409 zdjęć409 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.09.2016 - 02.03.2017
 
 
01.02.2016 - 07.02.2016
 
 
10.09.2015 - 24.09.2015