Wydaje się, że duch Ojca Pio opuścił okolice Foggii i San Giovanni Rotondo. Tereny, na których uczył się i pełnił swą posługę najsłynniejszy stygmatyk świata, są obecnie opanowane przez grupy oszustów z Polski, którzy bezkarnie żerują na swoich rodakach.
Do Katowic dotarliśmy o siódmej rano. Na miejscu okazało się, że na wyjazd do Włoch czekają liczne grupy ludzi z całej Polski. Podjeżdżają po nich busy i autokary. Sławek zaczyna mieć złe przeczucia. Jednak my z Danką twardo obstajemy przy wyjeździe.
O wpół do dwunastej (półgodzinne spóźnienie) podjeżdża autokar z napisem Pietro za szybą, ale naszego pośrednika nie widać.
- On wsiądzie w Żorach – uspokaja dysponent (właściciel?) autobusu.
Faktycznie, na stacji benzynowej w Żorach wsiadł jakiś osobnik i zebrał od kilkunastu osób po 450 zł. Nie był zbyt rozmowny. Na wszelkie pytania odpowiadał, że we Włoszech będzie czekał na nas łącznik, który wszystko nam wyjaśni.
Po 27 godzinach jazdy przez Czechy, Austrię i włoskie wybrzeże Adriatyku dotarliśmy w okolice Foggii. Po drodze wysiadały kilkuosobowe grupki, na które oczekiwały już busy. Nasza grupa liczyła 14 osób.
Kierowca wysadził nas w szczerym polu i niezwłocznie odjechał. Wtedy ze stojącego nieopodal samochodu wysiadł młody człowiek ze złotym łańcuchem na szyi. Patrząc na długie czubki swoich kowbojek, mówił o tym, że będziemy mieć pracę nawet do stycznia. Winogrona co prawda się skończyły, a oliwki jeszcze nie dojrzały, ale pracy w rolnictwie nigdy nie brakuje. Kto będzie pracowity, to na pewno zarobi. Po tym wprowadzeniu przystąpił do sedna sprawy:
- Za chwilę zawieziemy was na kwaterę, ale najpierw musimy się rozliczyć. Mam nadzieję, że wszyscy mają po 100 euro, tak jak było umówione?
- A nie moglibyśmy najpierw zobaczyć tej kwatery? – zapytał ktoś.
- Nie, to zresztą nie są pieniądze za kwaterę. Za pracę trzeba płacić. Nie wiecie o tym?
Powoli schodziło nam bielmo z oczu. Jednak nie wszyscy do końca uświadamiali sobie, w co wdepnęliśmy.
- A nie można by wpłacić teraz zaliczki, a później uregulować resztę z pierwszej tygodniówki?
- Nic z tego! Ja też muszę się z kimś rozliczyć – długowłosy brunet był już nieco rozdrażniony. – Załatwiamy wam pracę, a wy tu macie jakieś głupie obiekcje.
W tym czasie podjechał biały bus z łódzką rejestracją, z którego wysiadło dwóch niezbyt sympatycznie wyglądających mężczyzn. Jeden z nich mówił po rosyjsku.
- No, szkoda czasu – ponaglał nas ten ze złotym łańcuchem. – Kto zapłaci, ten jedzie na kwaterę, a jak ktoś nie chce, to może wracać do domu.
Powoli zaczęliśmy wyjmować pieniądze.
Ściśnięci jak śledzie w beczce podjechaliśmy dwa kilometry dalej. Po wyjściu z auta zobaczyliśmy stojący na kompletnym odludziu budynek. Wyglądał jak typowy magazyn: wysokie ściany, betonowa posadzka z kratką ściekową pośrodku. Na zewnątrz był szlauch podłączony do rury z wodą. Za toaletę służyły okoliczne pola.
- Może to nie są pałace, ale da się mieszkać – pocieszał nas jeden z czwórki „opiekunów”. – Prąd macie za półtora euro dziennie, jedzenie będziemy wam dowozić. Do pracy też was zawieziemy, no, może nie wszystkich od razu…
Raptem wybuchło zamieszanie. Do Sławka, który spisywał na karteczce numer rejestracyjny busa, doskoczył jeden z pośredników i zaczął go okładać pięściami, krzycząc: „Ty mendo j…..! Ty chciałbyś sprzedać nas glinom! Ja cię ukatrupię i zakopię tam, gdzie nikt cię nie znajdzie!”.
Wszyscy stali jak sparaliżowani. Było nas dwunastu mężczyzn, w tym kilku dobrze zbudowanych. Ktoś tylko nieśmiało (ja?) powiedział: „Zostawcie go!”
- Co, jeszcze komuś się coś nie widzi?! – wrzasnął „Rusek” i ruszył w stronę samochodu. – Mam wyciągnąć broń?
Nikt się nie odezwał.
- Won, żebym cię tu więcej nie widział. S……..j stąd razem ze swoją panią! – usłyszał Sławek.
Po odejściu Sławka i Danki nasi „patroni” próbowali nieco załagodzić sytuację.
- Wszyscy pracujemy na czarno i nie możemy tolerować takich mend, które donoszą. Zresztą, my się z policją dogadamy, ale wy stracicie pracę i was deportują.
Nadal milczeliśmy.
Po paru minutach nasi bossowie odjechali (wraz z nimi mój nowy śpiwór) „załatwiać interesy” – jak nam powiedzieli. Obiecali niedługo wrócić.
Teraz wszystkim otworzyły się gęby. Naradzaliśmy się co robić. Ja postanowiłem bez zwłoki ruszać śladem Sławka i Danki. Inni przez kilka minut jeszcze się wahali.
Dogoniłem Sławka. Wziąłem część jego bagażu na mój wózek (co za szczęście, że go zabrałem) i ruszyliśmy powoli w stronę stacji kolejowej w Orta Nova. Sześć kilometrów w skwarze, objuczeni bagażem ciężkim od prowiantu, pokonywaliśmy ponad trzy godziny. Po jakimś czasie dogoniła nas reszta grupy. Jakoś nikt nie śmiał spojrzeć Sławkowi w oczy.
Gdzieś w połowie drogi zobaczyliśmy „naszego” busa. Jechał z kolejną grupą frajerów (kilka godzin później spotkaliśmy ich na dworcu w Foggii).
Do Foggii pojechaliśmy pociągiem, oczywiście na gapę. Konduktor coś tam mruczał, ale my tylko bezradnie rozkładaliśmy ręce.
Na dworcu spotkaliśmy sporo Polaków. Wszyscy nam się dziwili, że daliśmy się tak nabrać: „Nie oglądacie telewizji czy co?”
- Lepiej powiedzcie, co robić dalej – odpowiadaliśmy.
- Jak macie kasę, to wracajcie do domu, a jak nie, to szukajcie pracy, żeby zarobić na drogę. Za darmo nikt was nie zawiezie.
Noc przekoczowaliśmy w poczekalni dworcowej.
Rano zaczęliśmy rozglądać się za jakimś środkiem transportu. Okazuje się, że powrót do Polski jest bardzo łatwy. Z Foggii i z Neapolu kursuje mnóstwo autokarów i busów. Jest tylko jeden warunek: pieniądze! Ceny za przejazd kształtują się w przedziale 80 – 90 euro od osoby. Nie ma co marzyć o tym, aby jakiś przewoźnik zlitował się i wziął kogoś za darmo. Na szczęście miałem rezerwowe 95 euro i 100 PLN. Sławek dołożył 20 euro.To wystarczyło, aby jeden z właścicieli busa zabrał cała naszą trójkę. Zapowiedział wszakże, że trzeba mu jeszcze dopłacić 400 PLN. Na „zabezpieczenie” tej kwoty zabrał Sławkowi i Dance paszporty.
W busie, do którego wsiedliśmy, jechała kolejna grupa „wysadzonych w kosmos”. Wykiwano ich w Neapolu. Jedyną satysfakcję mieli z tego, że widzieli na własne oczy, jak ich pośrednika „oklepali” ci, którzy przyjechali przed tygodniem i też zostali zrobieni w przysłowiowego wała.
Sławkowi strasznie spuchły stopy. Nie może włożyć butów i porusza się z trudnością. Ma też gorączkę. Nie wiemy, jaka może być tego przyczyna (po powrocie dowiedziałem się od żony, że może to być efekt odbitych nerek).
Do Krakowa przyjechaliśmy w poniedziałek o 19.30. Bezpośredni pociąg do Gdańska już dawno odjechał. Można go było jeszcze dogonić wsiadając w ekspres do Warszawy. Tak też uczyniłem. Niestety, Sławek gdzieś się zaplątał i nie zdążył dojść na peron.
Do domu dotarłem po pięciu nocach i czterech dniach nieprzerwanej podróży. Straciłem około półtora tysiąca złotych i pozbyłem się kolejnych złudzeń co do ludzkiej bezinteresowności. W sumie mogę jednak uważać się za szczęśliwca, gdyż wróciłem cały i zdrowy. Dziesiątki a może setki Polaków nadal koczuje na dworcach południowych Włoch lub niewolniczo haruje, żeby zarobić na powrót.
Tak naprawdę na pracy we Włoszech zarabiają godziwe pieniądze jedynie nieuczciwi pośrednicy i przewoźnicy, którzy częstokroć są z nimi w zmowie.
Ireneusz Gębski