W czwartek wstałem o godzinie czwartej. Na Talbot Road dotarłem za dziesięć piąta. Autokar Orbisu wraz z dwoma kierowcami już czekał. Jak się okazało – byłem pierwszym a zarazem jedynym pasażerem wsiadającym w Blackpool. Niezwłocznie więc ruszyliśmy w kierunku Manchesteru, mimo iż planowy odjazd wypadał o godzinie piątej. W Preston dosiadł się jeden mężczyzna w wieku zbliżonym do mojego, natomiast w Manchester wsiadły dwie osoby, w tym staruszka, która co roku – jak sama powiedziała – jeździ do siostry w Szczecinie. Godne podziwu, wszak taka ponad dobowa podróż jest męcząca nawet dla osób młodych, a cóż dopiero mówić o osobie liczącej sobie ponad osiemdziesiąt lat. Później na trasie dosiadali się kolejni podróżni, a w Londynie autokar był już zapełniony w stu procentach. Przez Anglię jechaliśmy w sumie aż 12 godzin. Do Francji dostaliśmy się euro tunelem pod kanałem La Manche (autokar wjechał do specjalnego pociągu, który w niewiele ponad pół godziny przewiózł nas pod dnem morza). Na granicy nie było żadnej kontroli paszportowej ani celnej (za to w drodze powrotnej Francuzi przetrzepali nasz autokar bardzo dokładnie).
Przejazd przez Belgię, Holandię i Niemcy nie pozostawił mi żadnych ważeń, gdyż trasę tę po prostu przespałem. Charakterystyczne, że ilekroć jechałem przez te kraje (1992, 2001), to zawsze w nocy. W Słubicach była przerwa w podróży, ponieważ przesiadaliśmy się tutaj do innych autokarów jadących w różnych kierunkach.
O wpół do dziesiątej wysiadłem na dworcu w Szczecinie. Aga spóźniła się o kwadrans. Pojechaliśmy następnie do wynajmowanego przez nią mieszkania. Oglądanie zdjęć, mojego filmu z Egiptu, rozmowy o wszystkim i o niczym, kawa, potem obiad i dzień już miał się ku końcowi. Do Gdańska nie miałem o tej porze bezpośredniego połączenia, a nocny pociąg z przesiadką w Kołobrzegu jechałby około ośmiu godzin. Postanowiłem więc odpocząć w hotelu Ibis (doba 168 zł). Aga towarzyszyła mi do dziewiątej wieczorem, potem wróciła do domu. Jest zakochana w swoim chłopaku i choć może komuś postronnemu trudno w to uwierzyć – jest mu wierna. Za to również ją cenię, podobnie jak doceniam przyjaźń, jaką mi zaoferowała.
W sobotę rano wyruszyłem w dalszą drogę, czyli do Gdańska. Jechałem pociągiem pośpiesznym (bilet 51 zł). Nie było tłoku, więc ponad pięciogodzinna jazda upłynęła mi dość miło, głównie na lekturze „Angory”. Z Wrzeszcza do domu podwiózł mnie Piotrek. Reszta dnia to chaotyczne rozmowy o wszystkim, potem spacer z Elą po Matarni, nieco piwa i pierwsza od trzech miesięcy noc z żoną.
Niedziela to przede wszystkim długie wylegiwanie się w łóżku i oglądanie seriali, których wątki łatwo złapać nawet po półtorarocznym pobycie za granicą, he, he. Tuż po południu, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, przyjechała Sylwia. Z okazji pomyślnie obronionej pracy magisterskiej podarowałem jej złoty łańcuszek z serduszkiem.
W czwartek niewiele brakowało a wcale nigdzie nie pojechałbym. Stanąłem bowiem w niewłaściwym miejscu na gdańskim dworcu PKS i bezskutecznie oczekiwałem na autokar Orbisu. Tymczasem on stał sobie spokojnie 30 metrów dalej, skryty za budynkiem dworca. Dotarłem do niego 5 minut po planowanym czasie odjazdu. Fuks…Potem była już tylko jazda i krótsze lub dłuższe postoje. Z Gdańska wyjechaliśmy o 10.25, o piętnastej byliśmy w Koszalinie, w Szczecinie około siedemnastej (myślałem, że Aga wyjdzie na dworzec), a o dwudziestej w Słubicach. Tutaj poczekaliśmy do 21 na nowe autokary i ruszyliśmy do miejsc docelowych. Noc przespałem w miarę wygodnie (obok mnie nikt nie siedział). W dzień niemal na okrągło kierowcy puszczali nam jakieś filmy (Kod Leonarda da Vinci, U Pana Boga w ogródku, Pogoda na jutro, Wielki podryw, Zróbmy sobie wnuka oraz inne).
O godzinie 21.30 byłem już w moim mieszkanku przy Holmfield Road.
Ireneusz Gębski