Geoblog.pl    igebski    Podróże    Synaj 2009    opis wycieczek
Zwiń mapę
2009
09
wrz

opis wycieczek

 
Polska
Polska, Gdańsk
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Otrzymałem telefon z Alfa Star z informacją, że godzina odlotu do Skarm El Sheikh została zmieniona. Zamiast o godzinie 22.45 odlatujemy o szesnastej po południu.
Odprawa przebiega bez problemów, ale na 10 minut przed planowanym odlotem z głośników słychać komunikat: „Samolot linii Air Memphis do Sharm El Sheikh jest opóźniony. Następne informacje za pół godziny”. Wobec tego kupuję w lotniskowym sklepiku puszkę specjala za 7 zł i gasząc pragnienie uspokajam zarazem nerwy.
Godzinę później wzbijamy się w powietrze. Pogoda jest wspaniała, ale nie mam miejsca przy oknie, więc nie mogę podziwiać krajobrazu ani robić zdjęć. Rozglądam się wśród pasażerów – przeważają ludzie młodzi, w większości Polacy. Podczas lotu stewardzi dwukrotnie podają napoje: kawę, pepsi, sok pomarańczowy i tp. Gdzieś w okolicy Morza Śródziemnego pojawiają się niewielkie, lecz dość długo trwające turbulencje. W Sharm El Sheikh lądujemy po czterech godzinach i piętnastu minutach lotu. Po wyjściu z samolotu, mimo wieczorowej pory, w twarz uderza gorące powietrze. Termometr wskazuje 28 stopni Celsjusza.
Do hotelu Amar Sina w dzielnicy Hadaba docieramy przed godziną dwudziestą trzecią. W recepcji zostawiamy paszporty, a w zamian otrzymujemy klucz do pokoju nr 255. Hotelowy boy ochoczo chwyta nasze walizki i pędzi z nimi po schodach na piętro. W pokoju daję mu dolara za fatygę, ale okazuje się, że to za mało. Chłopak domaga się dwóch dolarów, a na dodatek chce je otrzymać w nowych banknotach (te, które mu dawałem były trochę podniszczone). Na szczęście mamy ze sobą większy zapas jednodolarówek.
Rozglądam się po pokoju. Jest dość obszerny, z wyodrębnioną wnęką sypialnianą, w której znajduje się na betonowym podwyższeniu materac mogący pomieścić spokojnie trzy osoby. Na wprost łóżka znajduje się stół z telewizorem (polski kanał Tele 5), a pod nim mała lodówka pełna soków i piwa (dodatkowo płatne). Obok mini salonik z kanapą, stolikiem i fotelami. W przedpokoju wbudowana szafa, no i oczywiście łazienka. Sufity w kształcie kopuł wypełnionych cegłami, we wnętrzu łuki, kolumny i wnęki. Klimatyzacja działa nieco hałaśliwie, ale skutecznie.
Nie zdążyliśmy się jeszcze dobrze rozpakować, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Ku naszemu zaskoczeniu obsługa hotelowa przyniosła nam do pokoju kolację. Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się tego, ponieważ nasz planowy przyjazd wypadał dopiero nad ranem.
W czwartek rano zeszliśmy na śniadanie do restauracji. Obowiązuje tu szwedzki stół, więc praktycznie można jeść wszystko, co się na nim znajduje. Sęk w tym, że żołądek ma ograniczoną pojemność i nie można go do woli rozciągać. Wobec tego ograniczyłem się do kilku bułek z serem żółtym oraz białym, paru plasterków ogórków oraz kilku ćwiartek pomidora. Zapiłem to sokiem z karkade, a na pozostałe smakołyki typu omlet, jajecznica, naleśniki, miód, płatki kukurydziane i liczne odmiany ciast popatrzyłem tylko tęsknym wzrokiem.
Po śniadaniu wyszliśmy na basen. Woda cieplutka, ale niezbyt głęboka (najgłębsze miejsce ma 1,80 m). Wokół basenu znajdują się leżaki. Pracownik hotelowy natychmiast podbiega do nowo przybyłych gości i oferuje przyniesienie ręczników kąpielowych. Są one teoretycznie bezpłatne, ale wyczekująca postawa czyściciela basenu wyraźnie wskazuje na potrzebę uiszczenia bakszyszu. Trochę pływam, trochę wyleguję się na słońcu, a na końcu gram wraz z grupą młodych ludzi z Krakowa w siatkówkę wodną. Przy tym ostatnim zajęciu trochę za mocno spiekły mi się plecy, nieprzyzwyczajone do tak ostrego słońca.
O trzynastej spotykamy się w recepcji z rezydentem Alfa Star. Jest nim dość dobrze mówiący po polsku Mahmoud Adel. Udziela nam on podstawowych informacji o hotelu, komunikacji miejskiej oraz o wycieczkach fakultatywnych. Szczególnie mile zaskakują mnie ceny tych ostatnich, które w porównaniu z wcześniejszą ofertą podaną w informatorze biura Alfa Star, okazują się być znacznie niższe. Przykładowo wycieczka do Jerozolimy, pierwotnie wyceniona na 138 dolarów, kosztuje teraz tylko 110. Jest też dodatkowa promocja za 120 $, w ramach której oprócz wyjazdu do Jerozolimy, oferowane jest zwiedzanie Sharm El Sheikh (normalnie 35), delfinarium (normalnie 25) oraz przejazd i wstęp do dyskoteki Hard Rock. Wybieramy oczywiście tę opcję, co pozwala nam zaoszczędzić sporo zielonych. Znacznie później dowiadujemy się, że działające niedaleko stąd biuro Wielkopolska organizuje jeszcze tańsze wycieczki, np. do Jerozolimy za 80$.
Sharm El Sheikh jest prawdziwym kombinatem turystycznym. Znajduje się tutaj około pięćset hoteli i ciągle powstają nowe. Na miejscowym lotnisku co rusz lądują samoloty przywożące turystów z wielu zakątków świata, ze szczególnym uwzględnieniem Rosji i Polski. Wśród turystów powoli zaciera się pamięć o zamachach bombowych sprzed czterech lat i o katastrofie samolotu w 2004 roku, w której zginęło 148 osób.
Po południu wymieniam w recepcji 20 dolarów na 100 miejscowych funtów i zaglądam do sąsiadującego z hotelem super marketu. Litr mleka kosztuje tutaj 10 funtów egipskich, mydło Palmolive 5, a dwulitrowa butelka coli 12.
W piątek jedziemy do delfinarium. Po raz pierwszy widzę z bliska delfiny. Jest ich tutaj trzy sztuki. Pod kierunkiem treserów dokonują one niesamowitych wyczynów. Skaczą przez obręcze, strącają zawieszone wysoko piłki, tańczą, dają się ujeżdżać niczym konie, śpiewają, malują farbami i pozują do zdjęć. Są nie tylko bardzo zwinne i zręczne, ale też inteligentne. Po każdej ewolucji zgłaszają się po nagrodę w postaci surowych ryb, które treserzy mają dla nich przygotowane w specjalnych wiaderkach. Wydają się przy tym być niezmordowane i pełne radości życia, a przecież występują przed turystami przez sześć dni w tygodniu.
Z delfinarium jedziemy do zbudowanego niedawno meczetu. Przewodnik Hazim opowiada nam po drodze różne historyjki o Egipcie i muzułmanach (sam jest wyznania koptyjskiego), nie zawsze całkowicie pokrywające się z prawdą. Najbardziej rozśmiesza nas „capucino” (tak określa seks), które on zna ponoć tylko z książek, bo jeszcze nie ma żony. Do meczetu oczywiście nie możemy wejść, gdyż jest ramadan. Wchodzimy za to stojącego nieopodal kościoła koptyjskiego. Tutaj przewodnik opowiada nam szczegółowo, niczym rasowy kaznodzieja, o surowych zasadach obowiązujących w tym wyznaniu, będącym niewątpliwie jednym z bardziej ortodoksyjnych.
Po doznaniach, powiedzmy – duchowych, czas na wrażenia handlowe. Jedziemy do starej dzielnicy miasta, znanej powszechnie jako Old Market. Tutaj Hazim prowadzi nas do sklepu z pamiątkami Old Bazar. Ceny są tu dość wygórowane i nie podlegają negocjacji. Przy wejściu otrzymujemy numerki, które potem mamy oddać przy kasie. Chodzi o to, jak łatwo się domyślić, żeby obsługa wiedziała, ile obrotu zawdzięcza przewodnikowi i jaką prowizję ma mu później wypłacić. Pamiątki są dość tandetne i sztampowe, ale mimo to kupujemy parę drobiazgów za 22 dolary. Po wyjściu ze sklepu na jednym ze stoisk kupujemy jeszcze dwie paczki hibiskusa oraz 200 gram goździków. Na tych ostatnich dajemy się oskubać jak pierwsi lepsi naiwni…
W nocy zaczynam odczuwać dokuczliwy ból brzucha. Wygląda na to, że dopadła mnie osławiona zemsta faraona. Po części jestem sobie sam winien. Po pierwsze dlatego, że dałem się poczęstować jakiemuś handlarzowi kubkiem zimnego napoju, a po drugie gotowałem wodę na kawę z kranu, mimo iż powszechnie wiadomo, że nie nadaje się ona do celów spożywczych. Rano korzystam z rady naszego rezydenta i nabywam w aptece Antinal (20 funtów), silny środek przeciwko wzmiankowanym dolegliwościom. Nie działa on oczywiście od razu w sposób radykalny, ale pomaga na tyle, że mogę zaryzykować wyjazd do Izraela.
Autokar wyjeżdża spod naszego hotelu o 20.30, ale Sharm El Sheikh opuszczamy ostatecznie półtorej godziny później, gdyż uczestnicy wycieczki są zbierani z wielu hoteli. Po drodze rezydent wyjaśnia, że z powodu napiętych stosunków Egiptu z Izraelem będzie nam towarzyszył tylko do granicy w mieście Taba. Tam również nastąpi zmiana autokaru i kierowcy. Do granicy dojeżdżamy o drugiej w nocy. Przechodzimy następnie szczegółową odprawę graniczną zarówno po stronie egipskiej, jak i izraelskiej. Różnica między posterunkami granicznymi jest taka, że obsadę po stronie Egiptu stanowią sami mężczyźni, a po stronie Izraela większość stanowią umundurowane i niebrzydkie kobiety.
Po przekroczeniu granicy oczekujemy przez chwilę na przyjazd autokarów. W tym czasie przewodnik Mirek uświadamia nam, że znajdujemy się w punkcie, z którego można zobaczyć aż cztery kraje: Egipt, Izrael, Jordanię i Arabię Saudyjską. Rzadko zdarza się takie pogranicze.
Ostatecznie wsiadamy do autokaru, w którym przewodniczką jest Polka o imieniu Gabriela. Mamy też dwóch kierowców: Żyda i Araba (ten pierwszy nie będzie mógł wjechać do Betlejem). Jedziemy przez Ejlat, a potem przez pustynię Negev, wzdłuż granicy z Jordanią. Po drodze mijamy tereny, na których miała być Sodoma i Gomora. Wczesnym rankiem docieramy do Morza Martwego.
O tym najbardziej zasolonym zbiorniku wodnym, położonym ponad 400 metrów poniżej poziomu morza, każdy zapewne słyszał. Co innego jednak czytać opis, a co innego samemu położyć się na tafli wody i unosić na jej powierzchni niczym napompowany balon. Woda jest tam tak gęsta, że wręcz trudno jest powrócić do pozycji stojącej. Całe dno morza pokryte jest grudami gruboziarnistej soli. Kilkanaście z nich zabieram ze sobą na pamiątkę. Żona nabywa natomiast w usytuowanym tuż nad brzegiem sklepie z kosmetykami wiaderko z błotem wydobywanym z Morza Martwego, które ma ponoć dobroczynny wpływ na cerę.
Około jedenastej docieramy do Jerozolimy. Zwiedzanie rozpoczynamy od Góry Oliwnej, z której doskonale widoczna jest panorama miasta. Sama góra jest tylko z nazwy oliwna, gdyż oliwek jest tu aktualnie zaledwie kilka. Całe zbocze góry zajmuje natomiast ogromny cmentarz żydowski. Akurat tego dnia zbiera się na nim pokaźna grupa ortodoksyjnych chasydów w charakterystycznych czarnych płaszczach i kapeluszach, spod których powiewają długie pejsy. Od ulicznego handlarza kupujemy za jednego dolara aż 30 pocztówek.
Ze wzgórza oliwnego udajemy się do Ogrodu Oliwnego (Getsemani). Znajduje się tu sporo oliwek, z których najstarsza pamięta podobno czasy Chrystusa. Potem zwiedzamy Wieczernik, domniemany grób Dawida i Bazylikę Zaśnięcia Marii. Znajduje się tutaj figurka Matki Jezusa, która według obecnej nauki Kościoła (dogmat ogłoszony przez Piusa XII w 1950 r) została wraz z ciałem wzięta do nieba. Wcześniej uważano jednak, że po prostu zmarła, o czym świadczy kościół Grobu w dolinie Cedron.
Wczesnym popołudniem opuszczamy Jerozolimę i wjeżdżamy do pobliskiego Betlejem. Miasto to otoczone jest wysokim na 8 metrów murem i strzeżone przez izraelskie posterunki. Autokary turystyczne sprawdzane są dość pobieżnie, ale samochody osobowe Palestyńczyków kontrolowane są bardzo dokładnie. Szary mur pokryty jest licznymi grafiti. Jeden z rysunków przedstawia gołębia z gałązką oliwną w dziobie. Czy jednak ten symbol pokoju ma szansę na urzeczywistnienie w tym od zawsze zapalnym punkcie kuli ziemskiej?
Po tradycyjnym już dla tego typu wycieczek zatrzymaniu się w sklepie z pamiątkami nasza grupa udaje się na obiad w restauracji St.. George. Po posiłku zwiedzamy Bazylikę Narodzenia Pańskiego. Ta jedna z najstarszych świątyń chrześcijańskich zbudowana jest nad grotą, będącą domniemanym miejscem narodzenia się Jezusa. Symbolem tego wydarzenia jest czternastoramienna srebrna gwiazda na posadzce groty. Przed nią klękają i modlą się liczni pielgrzymi.
Ponownie wjeżdżamy do Jerozolimy. Spacerkiem przez Stare Miasto udajemy się do Bazyliki Bożego Grobu. Tutaj przez około godzinę oczekujemy na wejście do rotundy z kaplicą Grobu Chrystusa. Podniosły nastrój i powagę miejsca zakłóca wycieczka rosyjskojęzyczna, która wpycha się bez kolejki. Oczekiwanie przedłuża się także ze względu na prawosławne uroczystości, podczas których celebrujący je pop wchodzi do środka kaplicy. Kiedy wreszcie wchodzimy pojedynczo do rzekomego miejsca złożenia ciała Jezusa, mamy zaledwie chwilę na ogarnięcie spojrzeniem wnętrza krypty.
Jerozolima jest miastem świętym dla trzech największych religii świata. Na jednodniowej wycieczce trudno jednak zwiedzić wszystkie miejsca kultu choćby tylko jednego wyznania. Znajdujemy wszakże czas na podejście do Ściany Płaczu, najświętszego miejsca dla wyznawców judaizmu. Na obszernym placu odbywa się akurat jakaś uroczystość wojskowa. Słychać śpiewy, przemówienia i brawa. Przed podejściem do jedynej zachowanej ściany Świątyni Jerozolimskiej mężczyźni muszą założyć na głowy jarmułki. Dla osób nie posiadających tego rytualnego okrycia głowy wydawane są papierowe. Ściśle przestrzegany jest też podział na stronę męską i żeńską. Zgodnie z tradycją piszę kartkę z prośbą do Boga i wkładam ją w szczelinę muru. Powoli zapada zmrok…
Do hotelu wracamy o trzeciej nad ranem. W pokoju czeka na nas zaległa kolacja. Po blisko dwóch nocach bez snu zapadamy w mocny sen. Wstajemy jednak o dziewiątej, żeby zdążyć na śniadanie, które wydawane jest tylko do dziesiątej.
Po południu jedziemy do portu, skąd wypływamy niewielkim stateczkiem Yasmen 1 na Morze Czerwone. Mamy w planie podziwianie zachodu słońca za górami Synaj, kolację na pokładzie oraz oglądanie Sharm El Sheikh od strony morza. Do absolutnie nie planowanego, aczkolwiek miłego urozmaicenia rejsu doszło, gdy nasz statek zacumował w niewielkiej zatoczce obok podobnej jednostki. Na jej pokładzie odbywało się jakieś przyjęcie. Wkrótce okazało się, że to Polka z Kazachstanu obchodzi swoje 33 urodziny. Na imię miała Roza. Towarzyszyła jej przyjaciółka wraz z mężem Egipcjaninem i jeszcze kilka osób. Odśpiewaliśmy jej „sto lat”, a ona poczęstowała nas wódką i tortem.
Przez kolejne kilka dni spędzaliśmy czas na przemian nad basenem oraz na hotelowej plaży, na którą dowoził nas darmowy bus. Leżaki także były tutaj gratis, ale już za ręcznik kąpielowy trzeba było płacić 2 dolary (tylko za pierwszym razem to uczyniłem, potem woziłem już własny). Woda była ciepła i choć znacznie mniej zasolona niż w Morzu Martwym, to i tak bez trudu można było utrzymać się na jej powierzchni, leżąc na plecach bez ruchu. Wokół rozciągała się barwna rafa koralowa, a ryby pływały w tak bliskiej odległości, jakby w ogóle nie bały się ludzi.
Zachodziliśmy także często na Old Market, choć spacery po rozgrzanych ulicach nie należały do przyjemności. Bez przerwy zaczepiali nas też niezwykle natrętni taksówkarze, którzy trąbili nawet wówczas, gdy jechali w przeciwnym do naszego kierunku. Do nawoływań sklepikarzy i ulicznych handlarzy zdążyłem się już przyzwyczaić w Hurghadzie, ale moja żona dość nerwowo reagowała na okrzyki w rodzaju: „Fajna laska!” czy „Hej, dziubcia!”
W środę, 16 września, popłynęliśmy łodzią Aquascopesubmarine (45$ od osoby) oglądać rafy koralowe. Z przeszklonego dna statku doskonale widać było zarówno samą rafę, jak i ławice różnych gatunków wielobarwnych ryb, które przepływały dosłownie przed naszymi nosami. Bogactwo kształtów i kolorów podwodnego życia jest tam naprawdę niesamowite. My widzieliśmy to tylko przez szybę, ale przepływając wzdłuż raf obserwowaliśmy także pełzających po dnie morza nurków, którzy mogli dotykać tych wszystkich cudów natury.
Cztery dni później wybraliśmy się na Górę Mojżesza. Wyjechaliśmy z hotelu, podobnie jak do Jerozolimy, o godzinie 20.30. Tym razem byliśmy z żoną jedynymi uczestnikami wycieczki z hotelu Amar Sina. Może właśnie dlatego rezydent Alfa Star, Mohamed Morsy, zapomniał powiadomić o tym recepcję naszego hotelu. W każdym razie byliśmy niemile zaskoczeni, gdy przy wyjeździe okazało się, że nie czeka na nas paczka z suchym prowiantem na drogę. Rezydent naszego biura wykazał się jednak później właściwą postawą i zwrócił nam koszty śniadania (8 $), które zjedliśmy w restauracji przy klasztorze św. Katarzyny.
Około godziny drugiej w nocy dojechaliśmy na parking przed klasztorem. Nieopodal znajdowała się poczekalnia, w której zostawiliśmy swoje bagaże. Otrzymaliśmy latarki i wraz z beduińskim przewodnikiem ruszyliśmy wielbłądzim szlakiem w stronę szczytu góry, na której Mojżesz poznał, jeśli wierzyć przekazom biblijnym, 10 przykazań boskich. Początkowo szlak prowadził łagodnymi zakosami, lecz w miarę zbliżania się do szczytu droga stawała się coraz bardziej stroma. Najbardziej forsowny był odcinek stanowiący jedną trzecią całego dystansu, który składał się z 750 kamiennych stopni. Tutaj nie wchodziły już nawet wielbłądy, na których co bardziej wygodni lub nie mający odpowiedniej kondycji turyści wjeżdżali na górę. Osoby słabsze mogły jeszcze liczyć na pomocne, aczkolwiek dość kosztowne (około 15 dolarów w jedną stronę) ramię jednego z wielu kręcących się tutaj młodych Beduinów.
Pokonaliśmy wraz z żoną całą trasę w dwie godziny i 25 minut. Na szczycie liczącej ponad dwa tysiące dwieście metrów góry byliśmy ponad pół godziny przed wschodem słońca. Temperatura była tutaj dość niska, a ja ubrany byłem raczej jak na plażę. Jakoś jednak udało mi się nie złapać przeziębienia, zresztą wkrótce po wschodzie słońca zaczęło się szybko ocieplać. Po zrobieniu serii zdjęć zaczęliśmy schodzić na dół, co było już tylko zwykłym spacerkiem. Nic więc dziwnego, że już po niespełna półtorej godziny byliśmy pod klasztorem św. Katarzyny. Po śniadaniu i pobieżnym zwiedzeniu klasztoru wyruszyliśmy w drogę powrotną. Prowadziła ona wzdłuż pasma gór Synaj, których nagie szczyty przytłaczały monotonią widoków. Na przestrzeni dziesiątków kilometrów nie widać było żadnych osad ani też kawałka zieleni.
Dwa dni później opuściliśmy Sharm El Sheikh. Lot przebiegał bez zakłóceń, za to z niespodziewaną atrakcją. W pewnej chwili z panelu nad fotelami wysunęły się niewielkie monitory, na których mogliśmy obejrzeć sympatyczną komedię.
Ireneusz Gębski
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
igebski
Ireneusz Gębski
zwiedził 19% świata (38 państw)
Zasoby: 276 wpisów276 12 komentarzy12 409 zdjęć409 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.09.2016 - 02.03.2017
 
 
01.02.2016 - 07.02.2016
 
 
10.09.2015 - 24.09.2015