W niedzielę już o siódmej rano opuściliśmy Priboj i pojechaliśmy do Belgradu. W stolicy Serbii byliśmy o 12.40. Miasto obejrzeliśmy najpierw od strony wody, płynąc statkiem po Sawie i Dunaju. W trakcie godzinnego rejsu podano nam środki wzmacniające w postaci śliwowicy, co wydatnie wpłynęło na pozytywne interakcje w grupie.
Po zejściu na ląd poznaliśmy miejscową przewodniczkę Swietlanę. Bardzo dobrze mówiła po polsku, choć nigdy nie była jeszcze w naszym kraju. Zwiedziliśmy z nią twierdzę Kalemegdan oraz cerkiew św. Sawy.
W czasie wolnym chcieliśmy spróbować bałkańskiego specjału o nazwie burek. Jednak w niedzielne popołudnie okazało się to niemożliwe, bo w kilku kolejnych punktach burka po prostu zabrakło. Zadowoliliśmy się więc kobami kukurydzy po 0,50 Euro sztuka. Ja wybrałem pieczoną, a żona gotowaną…
Belgrad był ostatnim punktem naszej podróży po bałkańskim tyglu narodowościowym, religijnym i kulturowym. Przez z górą tydzień oglądaliśmy zarówno piękne krajobrazy, jak i podziwialiśmy dzieła rąk ludzkich, wykonane przez wiele pokoleń zamieszkujących te bardzo niespokojne tereny. Nie ma się bowiem co łudzić, że w bałkańskim kotle kiedykolwiek przestanie wrzeć. Może co najwyżej okresowo przygasać…