W sobotę (28 kwietnia) wyjazd mieliśmy zaplanowany na godzinę 8:30. Okazało się jednak, że musimy poczekać na szefa.
- Pan Ergun przyjedzie za godzinę – poinformowała nas pilotka. – W tym czasie proponuję państwu zwiedzanie Szegedu.
Nikt nie oponował. W programie nie było to co prawda przewidziane, ale większość z uczestników zdecydowała się poznać bliżej to miasto. Zawsze to lepsze niż bezczynne oczekiwanie. Szeged (Segedyn) położony jest nad Cisą. Rzeka ta pod koniec dziewiętnastego wieku spowodowała poważne zniszczenia, ale Węgrzy odbudowali miasto, które w tej chwili jest czwartym co do wielkości w tym kraju.
Ergun Basdemir spóźnia się znacznie więcej niż godzinę. Po przyjeździe goli się przed lusterkiem w autokarze, po czym wita się z niektórymi uczestnikami wycieczki. Mówi stosunkowo dobrze po polsku, nieźle po angielsku, no i po turecku, choć najlepiej zna niemiecki, gdyż wychował się w Niemczech i tam przez większość życia przebywał. Z wyglądu przypomina byłego boksera lub zapaśnika. Sądzę, że ma jakieś 40-45 lat.
Ostatecznie wyjeżdżamy z Szegedu o godzinie 10.10. Niedługo potem czeka nas kolejne półtorej godziny postoju. Na granicy serbskiej natrafiamy bowiem na sporą kolejkę autokarów. W dodatku serbski pogranicznik ma do nas pretensje, że wyszliśmy z autokaru i chodziliśmy po trawniku.
Do Serbii wjeżdżamy o 12:25. Jedziemy w stronę Belgradu przez płaską jak stół Wojwodinę. Pan Ergun w pewnym momencie rozdaje nam plastikowe kubki, po czym częstuje wodą z pięciolitrowego baniaka. Następnie otrzymujemy propozycje imprez fakultatywnych. Ich ceny nieco różnią się od tych oferowanych na stronie internetowej biura. Na szczęście in minus. Przykładowo za pakiet: rejs po Bosforze, hamam (łaźnia turecka) i noc turecka płacę łącznie 75 euro, podczas gdy każda z tych atrakcji oferowana była wcześniej po 30 euro. Podejrzewam, że i tak spory procent tej sumy pozostaje w rękach organizatora.
Kolejny postój mamy na stacji Eko za Belgradem. Zamiast zapowiadanych dwudziestu minut trwa on pół godziny. Ta praktyka przedłużania przerw będzie się utrzymywać, niestety, do końca wycieczki. Dodać należy, że nie z winy uczestników. Dobitnym tego przykładem była następna przerwa w podróży, 235 km za Belgradem, niedaleko Niszu. Tutaj pan Ergun postanowił zaczekać na wracający z Turcji inny autokar z wycieczką z jego biura. W nim bowiem jechały wspomniane wcześniej płyty z filmami. Po półgodzinnym oczekiwaniu na przeciwległej nitce autostrady pojawił się bus z logo Filiz. Brak przejścia nie przeszkadzał szefowi biura podróży. Przebiegł przez jezdnię, przeskoczył barierki i pokonał kolejne pasy ruchu. Chwilę porozmawiał z pilotem i kierowcami tamtego autokaru, po czym uradowany wrócił z płytkami pod pachą.
Godzinę później, kilka kilometrów za Pirot, zatrzymaliśmy się w tureckiej knajpce na posiłek. Zamówiliśmy z żoną danie o nazwie kavurma. Kosztowało 5 euro i całkiem dobrze smakowało. Po przedłużonej jak zwykle przerwie pojechaliśmy dalej. O dwudziestej pierwszej przekroczyliśmy granicę serbsko-bułgarską. Od razu też odczuliśmy pogorszenie komfortu jazdy. Bułgarskie drogi przypominają bowiem rzeszoto w porównaniu z płaskimi jak stolnica serbskimi autostradami.
O godzinie 3.40 (czas wschodnioeuropejski) dotarliśmy do granicy tureckiej. Kolejki samochodów nie było, ale załatwienie wszelkich formalności, w tym wiz po 15 euro, zajęło nam 65 minut. Trzy godziny później docieramy do pięciogwiazdkowego hotelu Silverside niedaleko Corlu. Wygląda on imponująco, ale zlokalizowany jest w szczerym polu, wśród zagonów rzepaku i pszenicy, około stu kilometrów przed Stambułem (wg programu hotel miał być w Stambule). Trafiamy w sam raz na śniadanie. Przed nami dziewięć godzin odpoczynku. Tyle czasu potrzebują bowiem kierowcy, aby jechać zgodnie z przepisami. Już dokładnie wiadomo, że poślizgu czasowego nie da się nadrobić i harmonogram wycieczki musi ulec zmianom. W stronę Kapadocji wyjechać mamy o 15:30.