Moja dziesiąta podróż po krajach skandynawskich to połączenie pracy i wypoczynku. Opisywanie każdego z 57 dni pobytu w Szwecji i w Norwegii byłoby zbyt nudne. Dlatego też, szanując czas swoich potencjalnych czytelników, przedstawię tylko nieco charakterystycznych obrazków z tego wyjazdu.
Najpierw słów kilka o załodze. W sumie było nas trzech. Nigdy wcześniej o sobie nie słyszeliśmy. Kontakt nawiązaliśmy przez Internet. Spiritus movens całego przedsięwzięcia był Łukasz spod Kamienia Pomorskiego. Najpierw ustalił on plan wyjazdu z Piotrem spod Golubia-Dobrzynia, a potem zwrócił uwagę na moje ogłoszenie o chęci zbierania moroszki i wkrótce dokooptował mnie do ekipy. Wyjazd zaplanowaliśmy na 24 lipca, a miejsce zbiórki u mnie, w Gdańsku.
W poniedziałek 23 lipca przed ósmą przyjeżdża Łukasz – wysoki, szczupły brunet. Sprawia sympatyczne wrażenie. Robimy zakupy spożywcze, potem wypijamy po dwa piwa, jemy obiad i czekamy na Piotra. Ten przyjeżdża po szesnastej. Wygląda na nieco nieśmiałego i zagubionego, ale potem trochę się rozkręca. Jego golf jest malutki, więc z trudem upychamy swoje klamoty na długi wyjazd do Szwecji. Wieczorkiem zwiedzamy centrum Gdańska i w ramach integracji wypijamy po dwa specjale z „kija”.
Jeden z moich współtowarzyszy podróży jest po UAM w Poznaniu, a drugi po UMK w Toruniu. Ich łączny wiek nie przekracza ilości lat przeżytych przeze mnie, choć przecież nie jestem matuzalemem. Na użytek tej relacji jednego nazwałem Intelekcik, drugiego zaś Roztropek. Mam nadzieję, że uzasadnienie dla tych ksywek da się bez trudu wyłuskać z dalszych fragmentów, a sami bohaterowie nie będą mieli mi ich za złe.
Z Gdyni wypływamy we wtorek porannym promem Stena Spirit. Pogoda świetna, nastroje też, choć Roztropek trzyma się nieco z boku. Nie obserwuje ani nie bierze udziału w grach i zabawach organizowanych przez animatorów Stena Line. Ja osobiście wykupuję los za 5 złotych i wygrywam tubę z sześcioma rolkami dropsów.