Geoblog.pl    igebski    Podróże    Skandynawskie wędrówki    Okolice Norsjo
Zwiń mapę
2012
24
wrz

Okolice Norsjo

 
Szwecja
Szwecja, Norsjövallen
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1254 km
 
Po pięciu godzinach snu zwijamy namioty i jedziemy prosto do Norsjo. Na kemping w Norsjovallen docieramy przed dziewiętnastą, pokonując łącznie 1313 km. W recepcji pustki, a przy domkach tylko jeden samochód z polską rejestracją. Ani śladu skupu runa leśnego. Potwierdza się zatem informacja, że sezon w tym roku opóźni się. Przyjechaliśmy więc zbyt szybko. A skoro tak, to szkoda pieniędzy na kemping. Postanawiamy poszukać innego miejsca do spania. Los nam sprzyja, gdyż już po przejechaniu 14 kilometrów natrafiamy na idealną lokalizację. Jest to wzgórze, na którym znajduje się ośrodek narciarski Solia. Rozciąga się stąd piękny widok na jezioro Norsjon, wioskę Arnberg i dalsze okolice. Latem jest tu praktycznie całkiem pusto, więc nikt nie powinien zakłócać nam spokoju. Na zewnątrz budynku stołówki znajdujemy gniazdka z prądem, więc nie ma problemu z ładowaniem baterii czy korzystaniem z czajnika elektrycznego. Są także toalety. Jedyny mankament to brak wody, ale tę możemy przecież przywozić w butelkach. Rozbijamy zatem namioty niemal pod samym wyciągiem.
Kolejnego dnia jedziemy do Norsjo. Miasteczko jest niewielkie, więc dość szybko orientujemy się, gdzie znajdują się supermarkety Ica i Konsum, urząd gminy, punkt informacji turystycznej, kościół, biblioteka, sklep wędkarski i zakład wulkanizacyjny. Wymieniam te miejsca nie bez kozery, gdyż z każdym z nich będziemy mieli do czynienia. Po obchodzie Norsjo wyjeżdżamy szukać terenów, na których rośnie moroszka. Mamy mapy z zaznaczonymi bagnami, więc nie jest to trudne zadanie. Szutrowymi drogami przemierzamy okolice Bjursele i Hemmingen. Natrafiamy na kilka polan z dobrze zapowiadającymi się plonami hjortronu. Niestety, maliny są jeszcze niedojrzałe, niektóre wręcz w fazie pączkowania.
Po południu idziemy nad jezioro Norsjon na pierwsze wędkowanie. W bardzo krótkim czasie Intelekcik łowi trzy szczupaki. Wspólnie z Roztropkiem usuwamy z nich łuski i czyścimy je. Po wdrapaniu się na nasze wzgórze rozpalam ogień w specjalnym pojemniku i zaczynamy smażyć zdobycz. W tym miejscu dopowiem, że solidarnie dzieliliśmy się tak rybami, jak i pracą przy ich przyrządzaniu przez około trzy tygodnie. Potem wszystko się zmieniło…
Następnego dnia zaczęliśmy zbierać moroszkę. Przez cztery godziny zebrałem wiadro niedojrzałego „jurtonu”. Teraz trzeba było go wyszypułkować, a to trwało znacznie dłużej, bo aż do późnych godzin wieczornych. Wyczyszczone maliny pozostawało już tylko odstawić na kilka dni do dojrzewania. Czynności te powtarzaliśmy jeszcze przez wiele dni. Ku mojemu zaskoczeniu Łukasz i Piotr, a zwłaszcza ten ostatni, zbierali znacznie szybciej i więcej ode mnie. Miało to oczywiście swoje przełożenie na wyniki finansowe całego wyjazdu.
Ostatniego dnia lipca dowiedzieliśmy się, że ruszył już skup moroszki, a jej cena wynosi 100 koron za kg. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż od kolegi Sławka wiedziałem, że w Storuman płacą tylko 70 koron. Nazajutrz spakowaliśmy więc nasz urobek do sześciu wiader i pojechaliśmy na skup. Prowadzi go Charlie Johansson, który jednocześnie jest szefem kempingu. Przy skupie osobiście rzadko się udziela, wyręczając się Polakami. Wagowym jest pan Andrzej (moi koledzy nazywają go „pan z wąsikiem”), a kasę obsługuje jego syn Paweł. Niestety, moje i Łukasza maliny zostają uznane za niedojrzałe i nie są przyjęte. Musimy więc jeszcze kilka dni się z nimi „pobujać”.
Zbieramy przede wszystkim w okolicach Hemmingen. Coraz częściej zdarza się nam spotkać tam Tajlandczyków. Przyjeżdżają busami, w których jest ich 7-8. Błyskawicznie przemierzają polany z moroszką, czyniąc spustoszenie porównywalne z przejściem tornado. Są przy tym uprzejmi i mile się uśmiechają. Ba, jeden z nich, mijając się ze mną, podał mi rękę i pokazał wspaniałomyślnie, gdzie zostało jeszcze trochę owoców hjortronu. Podobno przyjechało ich w tym roku do Szwecji sześć tysięcy. Całkiem możliwe, gdyż tylko w okolicach Norsjo widziałem bodajże 7 busów.
Na poszukiwanie moroszki jeździliśmy także w okolice Holmtrask, około 40 km od naszej bazy. Tam właśnie wystąpił pierwszy przypadek zagubienia się. Pech chciał, że padło właśnie na mnie…
Od samochodu na miejsce zbiorów szło się około godziny, w tym blisko połowę nasypem kolejowym. W drodze powrotnej pomyliłem kierunki i zszedłem z torów na niewłaściwą stronę. Szedłem przed siebie ponad godzinę, przekonany święcie, iż zbliżam się do auta. Po jakimś czasie zorientowałem się jednak, że topografia terenu odbiega nieco wyglądem od tego uprzednio przemierzanego. Wysłałem zatem esemes o treści: „Zabłądziłem. Idę 2 godziny drogą szutrową i szukam asfaltowej z drogowskazem.” Łukasz zapytał: „Na drodze szutrowej mijałeś jakieś jezioro?” W rozmowie telefonicznej potwierdziłem, że mijałem jeziorko i most na rzece. Wtedy Łukasz zorientował się na podstawie mapy, w którym miejscu, mniej więcej, przebywam. Po dalszych trzydziestu minutach auto moich współtowarzyszy zatrzymało się obok mnie. Ja miałem odciski na piętach od długiego marszu w gumiakach po szutrze, z wiadrem moroszki w ręku, zaś prawa tylna opona golfa złapała pospolitego kapcia. Wulkanizacja kosztowała nas 200 koron (w ramach wdzięczności za odnalezienie postawiłem kolegom sześciopak imitującego piwo napoju pod nazwą Tingsryd). Podobny przypadek mieliśmy jeszcze raz, podczas zbioru jagód, gdy po natknięciu się na Tajów wycofywaliśmy się na główną drogę. Tym razem poszła guma w lewym przednim kole.
Ofiarą drugiego zagubienia się był Piotr. Miało to miejsce w okolicy Hemmingen. Kiedy nie stawił się o umówionej godzinie pomyśleliśmy, że pochłonęły go zbiory moroszki i cierpliwie czekaliśmy. Po przeszło godzinie zadzwonił jednak do Łukasza i przyznał, że się zgubił. Intelekcik, który widział go ostatni, poradził mu aby kierował się na prawo od miejsca, w którym się spotkali. Po kolejnej godzinie otrzymałem esemes o treści: Podziękuj Łukaszowi za to „w prawo”. Wie gdzie może wsadzić swoje rady.
Popatrzyliśmy z Łukaszem na siebie i pomyśleliśmy chyba to samo: jak można komuś pomóc, skoro ten ktoś przyjmuje tak roszczeniową postawę… Pewnie dlatego, a może z nudów, Łukasz wziął siekierę i ściął brzozę o średnicy przynajmniej piętnastu centymetrów. Doskwierało nam łaknienie i pragnienie, ale nie mieliśmy możliwości dobrania się do zapasów, które były zamknięte w aucie. Pokrzepialiśmy się tylko niedojrzałymi porzeczkami i resztkami ciastek sezamowych, jakie zaplątały się w kieszeni mojej kurtki. Piotr odnalazł w końcu właściwą drogę, ale trwało to ponad pięć godzin.
Moroszkę zbieraliśmy w sumie przez 19 dni. Jej cena rosła od stu do stu dwudziestu koron za kilogram, a następnie sukcesywnie spadała aż do siedemdziesięciu. Łącznie zebrałem 106,74 kg, co dało średnią dzienną 5,61 kg, a w wymiarze finansowym 560 koron dziennie. Jak już nadmieniałem, koledzy mieli znacznie lepsze wyniki. Jednakże na tle innych zbieraczy, których obserwowałem na skupie, nie wypadłem wcale tak źle.
Czwartego dnia po przyjeździe zdecydowaliśmy się rozszerzyć naszą „strefę wpływów” w ośrodku narciarskim. Mówiąc krótko i treściwie – weszliśmy do środka budynku. O metodzie, jaką się przy tym posłużyliśmy, nie będę pisał, gdyż nie jest godna polecenia. Tak czy owak, mieliśmy teraz dostęp do bieżącej wody, pełnego wyposażenia kuchennego a także do drobnych zapasów, jakie pozostały po sezonie zimowym. Spaliśmy nadal w namiotach, ale posiłki przyrządzaliśmy w ośrodkowej kuchni i tam spędzaliśmy każdą wolną chwilę. A propos czasu wolnego, to my z Intelekcikiem najczęściej czytaliśmy (ja np. przebrnąłem przez „Biesy” Dostojewskiego), natomiast we trzech często gęsto rżnęliśmy popołudniami i wieczorami w tysiąca.
W tych sielskich warunkach zleciało nam 24 dni. Jednakże pewnego popołudnia usłyszałem warkot podjeżdżającego samochodu a w chwilę później zgrzyt przekręcanego w drzwiach zamka. Stałem wówczas w korytarzu z kubkiem kawy. Wchodzącego mężczyznę przywitałem szwedzkim „Hej”, jakbym był co najmniej gospodarzem tego obiektu. Gość popatrzył na mnie dziwnie, po czym zapytał: „You from Poland?” Potwierdziłem. Wówczas on rozejrzał się po wnętrzu i chyba od razu zorientował się, w czym rzecz. W kuchni Roztropek szypułkował bowiem moroszkę, a jej pełne wiadra i kartony walały się na podłodze jadalni. Intelekcika nie było, a tylko on w naszej grupie biegle posługiwał się angielskim.
Szwed wydawał się być bardzo spokojny, co trochę mnie zdziwiło, gdyż ja na jego miejscu miałbym problem z powstrzymaniem się od wyrażenia oburzenia w stosunku do nieproszonych gości. Powiedział tylko, że powinniśmy posprzątać budynek i opuścić go do rana, gdyż następnego dnia ma tu odbyć się spotkanie czterdziestu osób.
Tak też uczyniliśmy. Kolejną noc spędziliśmy w domku przy kąpielisku w Piasorn, nieopodal Bjursele, tuż nad brzegiem jeziora Norr-Lidtrasket. Znajdowało się tutaj palenisko z rusztem, zapas drewna (później Piotr pomagał starszemu Szwedowi rąbać brzozowe klocki), stoły i ławki, szafki, patelnia, garnek i czajnik, a nawet kawa i ciastka. Domek z założenia przeznaczony był dla turystów, którzy chcieli tu odpocząć czy popływać.
Tymczasem nadszedł 28 dzień naszej podróży. To była niedziela 19 sierpnia. Postanowiliśmy wtedy zamieszkać na kempingu Rannuddens w Norsjovallen. Mały domek (4 łóżka, lodówka, kuchenka) kosztował 1400 SEK tygodniowo. Nas było jednak tylko trzech. Charlie długo myślał i intensywnie przeliczał różne opcje, a w końcu zgodził się, żebyśmy płacili tylko 1050 koron, ale postawił warunek, iż za brakującą czwartą osobę ktoś z nas powinien pomagać przy skupie. W wyniku losowania „przyjemność” ta spadła na Piotra. Myśleliśmy, że potem będziemy się zmieniać, ale w praktyce do końca naszego pobytu na kempingu (9 września), czyli przez 22 dni pomocnikiem wagowego pozostał Roztropek. A skoro o nim mowa, to czas poruszyć mniej przyjemny temat, który jednak gwoli kronikarskiej dokładności musi być wspomniany.
Bywały dni, kiedy Piotr do nikogo się nie odzywał. Widać było, że coś dusi w sobie, ale skoro nic nie mówił, to my też nie narzucaliśmy się. Pierwszy sygnał tego, że jest niezadowolony ze sposobu spędzania wolnego czasu, mieliśmy okazję odebrać w niedzielę 5 sierpnia. Jechaliśmy wtedy nad jezioro Malan (tam Łukasz złowił szczupaka o długości 70 cm, którego głowę zasuszyłem i przywiozłem do Polski na pamiątkę). W trakcie jazdy Łukasz o coś zapytał tradycyjnym „co?”, na co Piotr zareagował brutalnie: „K…a, jajco!” Spojrzeliśmy z Łukaszem znacząco po sobie, ale nie reagowaliśmy.
Do pierwszej konkretnej rozmowy doszło właśnie w dniu wprowadzenia się na kemping. Wtedy to Piotr powiedział, że ma już dosyć tego jeżdżenia na niedzielne wycieczki i że nie ma zamiaru niszczyć samochodu na jakieś podróże po Norwegii (na koniec pobytu mieliśmy zaplanowaną kilkudniowa wycieczkę). Próbowaliśmy uświadomić mu, że przecież wcześniej zaakceptował plan wyjazdu i że drogi w Norwegii są bardzo dobre. Kiedy nadal upierał się przy swoim, ja zagroziłem, że odłączę się i wrócę do kraju z kolegą Sławkiem. Wówczas zmiękł i zgodził się na wydłużony powrót przez Norwegię.
Pozorna zgoda trwała do 47 dnia pobytu. Wtedy nastąpił kryzys. Piotr zostawił nam na stole kartkę o treści, cyt.:”Koszt eksploatacji mojego auta w Szwecji przewidywalna ilość przejechanych kilometrów – ponad 6 tysięcy za 1 tys kilometrów 100 zł 6 (tys km) x 100 zł = 600 zł : 3 (ilość osób) koszt na 1 osobę – 200 zł (400 koron).”
Zdziwiliśmy się – to mało powiedziane. Nie dość, że wyskoczył z tym tematem pod koniec wyjazdu, to w dodatku nie miał odwagi przedstawić nam swoich żądań ustnie. Zignorowaliśmy więc tę korespondencję. Następnego dnia czekał na nas znacznie dłuższy list, którego zwieńczenie stanowił punkt mówiący o tym, że jeżeli nie zaakceptujemy przedstawionych warunków, to każdy z nas może robić „co chce, jak chce i kiedy chce oraz wracać na własny koszt do kraju jak chce i kiedy chce”.
Odrobinę mnie to zezłościło, więc odpisałem m.in.: „To jest szantaż – nie zmienia się reguł w trakcie gry. Skoro liczymy wszystko, to również weźmy pod uwagę nocleg i wyżywienie u mnie. Szacuję to na 200 koron.”
Tymczasem Łukasz opracował kilka wersji planu awaryjnego. Jedna z nich zakładała, że wynajmiemy samochód i pojedziemy na prom do Karlskrony sami. Ostatecznie zaproponował jednak kompromis (płacimy po 200 a nie po 400 koron), który Piotr przyjął. Jak się potem dowiedziałem, Roztropek wpadł na pomysł obciążenia nas kosztami eksploatacji auta po tym, gdy dowiedział się, że ja niegdyś nie płaciłem podczas pobytu na zbiorach za paliwo. Nie uwzględnił jednak tego, że ja jednocześnie brałem na siebie całkowitą odpowiedzialność za wszelkie awarie samochodu (samodzielnie pokrywałem koszty wymiany uszkodzonego układu wydechowego i prostowania skrzywionej felgi). A przecież podczas tego wyjazdu wszyscy solidarnie pokrywaliśmy wszelkie koszty (paliwo, dwukrotna wulkanizacja), więc żądanie od nas extra dopłat, w dodatku pod koniec wyjazdu, było przejawem pospolitego zdzierstwa i pazerności.
Inna sprawa, że Roztropek nie jest typem ciekawym świata. Dla niego zwiedzanie czegokolwiek jest zajęciem tyleż nudnym, co niepotrzebnym. Tu muszę z ogromnym zdziwieniem podkreślić, że jest on jedyną osobą, jaką znam, która stwierdziła, że Norwegia jest nieciekawym krajem. No comments…
Wracając do kempingu, to zamieszkany był głównie przez Polaków. Jedynie 2 domki zajmowali Rumuni pracujący w lesie (do 31 sierpnia), 1 Litwini i 1 Ukraińcy (wcześniej mieszkający w namiotach). Sporadycznie pojawiali się tez Szwedzi z kamperami.
Charlie potrafi zadbać o swój biznes. Przyciąga Polaków nie tylko stosunkowo niskimi cenami za kemping, ale też kusi nagrodami za najlepsze wyniki w zbiorach. W tym roku wypłacił po 400 koron dla najlepszej ekipy z domku, namiotu oraz dla kobiety, która zebrała najwięcej jagód (259 kg w tydzień). Ponadto rokrocznie funduje tzw. obiad pożegnalny. Tym razem była to karkówka z grilla, sałatka i ziemniaki w mundurkach (miałem z tego obiady na 3 dni). Podobno w latach ubiegłych poczęstunek był znacznie bogatszy, łącznie z pięćdziesiątką wódki na osobę. Dodatkowo w trakcie różnych konkursów można wygrać nagrody rzeczowe, np. Piotr za celne rzuty do tarczy zdobył butelkę szwedzkiej wódki o wartości ponad 200 koron.
W jedną z niedziel poszliśmy na nabożeństwo do kościoła luterańskiego w Norsjo. Frekwencja była raczej niewielka, gdyż około sześćdziesięciu osób, w tym bodajże jedenastu Polaków. Liturgia mszy jest tu nieco inna niż w katolickim kościele. Nie ma zwyczaju klękania, nie przekazuje się znaku pokoju, nie zauważyłem także spowiedzi indywidualnej. Komunię przyjmuje się do ręki i macza w winie. Podczas ofiarowania żona księdza przechadza się z długą tyczką zakończoną sakiewką, którą podsuwa pod nos wiernym. W tej sytuacji trudno się wymówić przed złożeniem ofiary. Po skończonej mszy parafianie siadają w kościelnych ławkach z kubkami kawy w ręku, jedzą ciasto i kanapki, rozmawiając pogodnie na różne tematy. Również ksiądz, po zdjęciu szat liturgicznych, dołącza się do wiernych i stara się zamienić z każdym choć kilka słów. Rozmawia także z nami. Jest to na pewno miły zwyczaj i sprzyja zacieśnieniu więzi między duchownym a jego parafianami i gośćmi. Poza tym w obecnych czasach, kiedy wiele osób, zwłaszcza młodych, omija kościoły z daleka, takie otwarcie się i zmniejszanie dystansu jest jak najbardziej wskazane. Ksiądz Erik-Oscar Oscarsson nie ogranicza się tylko do wspomnianych pogaduszek. Rozwiesza także na miejskich tablicach zaproszenia do udziału w nabożeństwach.
Kiedy w naszej ekipie panowała jeszcze względna idylla i wspólnie przyrządzaliśmy i jedliśmy ryby, wspólny był także chleb, który wypiekałem w kuchni ośrodka narciarskiego (na mąkę i drożdże składaliśmy się po równo). W sumie były to tylko trzy wypieki, gdyż wcześniej miałem przez 17 dni hermetycznie pakowane pieczywo z Polski. Potem zaś, już na kempingu, piekłem chleb oraz różnego rodzaju placki tylko dla siebie (te ostatnie czasami odsprzedawałem Piotrowi, na jego zresztą prośbę). Praktycznie rzecz biorąc, przez cały pobyt miałem własne pieczywo (szwedzki chleb, który mnie osobiście nie smakuje i jest drogi, kupiłem tylko raz, na drogę powrotną).
Kontynuując wątek jedzenia dodam jeszcze, że w Konsumie dokupowałem m.in. ziemniaki (7,90 kg), cebulę (12,90 kg), jajka (12,90 za 6 szt., różne rodzaje mąki w średniej cenie 19 koron za 2 kg, drożdże po 1,90 lub 2,20 za 50 gram i olej (16,95 litr). Osobny rozdział stanowi piwo. Najtańszy był Tinsgryd (19, 50 za sześciopak), ale były to po prostu siki (2,8% alkoholu). Była też wersja 3,5% za 43 korony, ale różniła się tylko ceną. W Konsumie można było jeszcze nabyć np. Mariestads 3,5% za 13,50 lub Carnegie Porter 3,5% za 12,90. Natomiast prawdziwe piwa o zawartości alkoholu 5.2 i 7,2 procent dostępne były w sklepie monopolowym Systembolaget.
Stockholm – 10,60,
Pripps – 10,90,
Sarek – 10,30,
Bjornebryg -13,90,
Sofiero -10,70,
Tvaan – 13,30,
Falcon – 14,30.
Do ceny doliczyć oczywiście trzeba kaucję za butelki lub puszki, zwykle 1 koronę. Potem można było odsprzedać je w automacie przy wejściu do Konsuma. A swoją drogą to już kilka dni po przyjeździe natrafiliśmy na ponad sto puszek, które wspólnie sprzedaliśmy, dzieląc wpływy na trzy części.
Siedemnastego sierpnia Charlie zaprzestał skupowania moroszki. Trzeba więc było zabrać się za zbieranie jagód. Zbieraczka u Charliego kosztowała 130 koron, natomiast w Konsumie 199. Wybór był więc prosty. Trzeba było jeszcze tylko znaleźć odpowiednie miejsca do zbierania. Najczęściej zbieraliśmy czarną jagodę na górze otoczonej z jednej strony jeziorem Kvammarn, a z drugiej Gisstrasket. W sumie spędziliśmy tam około dwóch tygodni, aż do pierwszych przymrozków. Podobnie jak przy moroszce, moje rezultaty nie były zachwycające. Łącznie zebrałem 352 kilogramy jagód w ciągu 14 dni (średnia dzienna 25,18 kg). Charlie płacił 16 koron za kilogram jagód (tylko przez 2 dni dawał po 17). Brzmi to sucho i zwięźle, ale ile przy tym było chodzenia, schylania się, dźwigania i bólu pleców wie tylko ten, kto miał okazję pracować przy zbiorach runa leśnego…
Czas na podsumowanie. Mój łączny przychód wyniósł 16 453 korony. Z tego kemping pochłonął 1 064 korony, paliwo i wspomniana już eksploatacja plus dwie wulkanizacje 1 834 SEK, no i żywność 440. O wydatkach na osobiste przyjemności (czyt. piwo) nie będę wypowiadał się publicznie .
O ludziach z kempingu można byłoby napisać odrębną relację. Tym razem jednak nie podejmę się tego. Wspomnę tylko, że niektórzy z nich skutecznie potwierdzili negatywną opinię o Polakach, np. kradnąc płyn do mycia naczyń i rąk z kempingu czy wrzucając kilogramy kamieni do skrzynek z borówką, że o spuszczaniu oleju napędowego z leśnych i drogowych maszyn nie wspomnę. Oczywiście, sam też nie byłem święty i mam powody, żeby rzucić w siebie kamieniem…
We wrześniu Charlie obniżył cenę za domek o dziesięć procent (ponoć kiedyś dawał 50% zniżki). Mimo to zostaliśmy na kempingu tylko do 9 września. Kolejne dwa dni spędziliśmy w poznanym wcześniej domku na kąpielisku w Piasorn. Stamtąd wyruszyliśmy w stronę Norwegii.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
Cas
Cas - 2013-07-26 11:10
Ciekawy opis, byłem na zbiorach u Charliego 3 poprzednie sezony. Jak co roku każda z ekip z polski miała różne ekscesy, nie wszyscy wytrzymywali do końca. Pański wynik finansowy jest całkiem dobry. Następnym razem polecam wybrać się na północ Norwegi: Narvik, Lofoty, Nord Kapp, potem Finlandia wioska Mikołaja.
Mimo chwilowych słabości i gęstej atmosfery, świetna przygoda polecam każdemu.
 
igebski
igebski - 2013-12-21 16:38
W 2013 roku też odwiedziłem Charliego, ale już po zbiorach moroszki, którą zbierałem w okolicach Storuman. Relacja na blogu: http://ireneuszgebski.blogspot.com/2013/09/moroszka-czyli-szwedzkie-zapiski-2013.html
 
 
igebski
Ireneusz Gębski
zwiedził 19% świata (38 państw)
Zasoby: 276 wpisów276 12 komentarzy12 409 zdjęć409 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.09.2016 - 02.03.2017
 
 
01.02.2016 - 07.02.2016
 
 
10.09.2015 - 24.09.2015