Dziesiątego września opuszczamy Stepancmindę i dawną gruzińską drogą wojenną wyruszamy w stronę azerbejdżańskiej granicy. Krótkie postoje robimy przy przepływających obok drogi wodach mineralnych oraz na punkcie widokowym przed Przełęczą Krzyżową (Dżwarii). W tym ostatnim miejscu znajduje się pomnik przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej (wzniesiono go w 1983 roku). Widoki są tutaj bajeczne, ale trudno dłużej wytrzymać w porywach zimnego wiatru. Zwłaszcza, gdy wyszło się z busa bez odpowiedniego ubrania. Nie zapominajmy, że znajdujemy się na wysokości rzędu 2300 m npm...
Na nieco dłuższą przerwę pozwalamy sobie przy twierdzy Ananuri zlokalizowanej nad sztucznym Jeziorem Żinwalskim. Jedni mówią, że jego wody są turkusowe, inni zaś określają je jako szmaragdowo-błękitne. Moim skromnym zdaniem odcień wody zależy od pory dnia i stopnia nasłonecznienia. Pozostałości fortyfikacji pochodzą z XVII wieku. Wchodzę na basztę, a następnie korzystając ze stosu ustawionych w rogu kamieni i podciągając się rękoma do góry, wspinam się na blanki. Kamienie nieco się ruszają w zwietrzałej zaprawie, ale widoki na okolicę są piękne.
Stąd już niedaleko do Mcschety, dawnej stolicy Gruzji. Zwiedzamy katedrę Sweti Cchoweli, w której podobno znajduje się szata Chrystusa oraz tzw. słup życia. Widać tu sporo turystów, ale nie brakuje także pielgrzymów i charakterystycznych dla podobnych miejsc żebraczek. Straganów z pamiątkami, jedzeniem i napojami jest jeszcze więcej. Za 5 lari nabywam kubek świeżo wyciśniętego soku z granatów.
Spod katedry doskonale widoczny jest tkwiący na pobliskim wzgórzu klasztor Dżwarii. Jedziemy tam. Z góry świetnie widać leżące w dole miasto oraz widły rzek Mtkwari i Aragwi.
Po zwiedzeniu obiektów sakralnych diametralnie zmieniamy klimaty. Jedziemy bowiem do zagubionej w stepach wioski. W tym miejscu znów pozwolę sobie zacytować własne zapiski:
Tutaj, prawie 80 kilometrów od Tbilisi, na zupełnym pustkowiu znajduje się miejscowość Udabno. Zamieszkują ją przesiedleńcy ze Swanetii, czyli gruzińscy górale. Za czasów Związku Radzieckiego sztucznie nawadniano ziemię, więc rosły tu arbuzy i pomidory. Po uzyskaniu niepodległości przez Gruzję przestano dbać o system irygacyjny. Ziemia zaczęła stepowieć. Przez wiele lat nic się tutaj nie działo. Przez wieś przebiega jednak szlak do zespołu górskich monastyrów Dawit Geredża. Któregoś razu trafił tu Ksawery Duś ze swoją dziewczyną Anną Gajdą. Nie wiem, które z nich pierwsze wpadło na pomysł otwarcia restauracji na pustkowiu, ale faktem jest, że trzy lata temu wspólnie otworzyli Oazis Club. Z biegiem czasu ich drogi życiowe rozeszły się, ale interes funkcjonuje i dalej się rozwija. W tej chwili oprócz restauracji turyści mogą skorzystać także z możliwości noclegu. Nieopodal postawiono bowiem pięć przylegających do siebie pudełkowych domków. W każdym z nich jest toaleta z prysznicem oraz trzy miejsca do spania (na ścianach plakaty z nazwami polskich miast). Jakby tego było mało, można zanocować w sąsiednich gospodarstwach. Właściciele Oazis Club przekonali bowiem niektórych mieszkańców Udabna do zaadaptowania domów na potrzeby agroturystyki. Ale to jeszcze nie wszystko - przy Oazis Club powstała także Art Scene Gallery, w której organizuje się wystawy i koncerty.
Jeżeli chodzi o samą restaurację, to podstawowe umeblowanie wykonane jest z drewnianych palet, podobnie jak niektóre ściany. Na jednej ze ścian powieszona jest półka pełna polskich książek. Wśród nich jest Gruziński smak, do której wstęp napisał Marcin Meller, a jeden z rozdziałów poświęcony jest właśnie Ani i Ksaweremu. Przykładowe ceny posiłków: chaczapuri (coś w rodzaju placka z serem w środku) - 11 GEL, kubdari (też placek, ale z mięsem w środku - 14 GEL, zupy (warzywna, cebulowa, pomidorowa) - 8 GEL.
Po zakwaterowaniu się jedziemy w pobliże granicy z Azerbejdżanem. To tylko kilka kilometrów, ale rozciągający się wokół step daje złudzenie absolutnego pustkowia. Bus zatrzymuje się u stóp wzgórza. Dalej maszerujemy pieszo. Oglądamy z góry zabudowania klasztorne i dalej posuwamy się wąską ścieżką ku szczytowi. Chwilami jest dość kręta i stroma, ale dla niektórych nie to jest najstraszniejsze. Bardziej obawiają się bowiem żmij, które tu ponoć zamieszkują w sporych ilościach. Może i mieszkają, ale jestem przekonany, że na odgłos tupotu tylu nóg i sapania co niektórych, dawno się pochowały. Tak czy owak, szedłem na czele grupy (niepełnej, bo kilka osób zrezygnowało z tej wycieczki). Słońce już prawie zachodziło, gdy doszliśmy do wykutych w skałach jaskiń. Zachowało się w nich sporo fresków, ale zamieszkują je teraz głównie gołębie. Kiedy schodziliśmy w dół po ciemnej stronie góry, drogę oświetlał nam już tylko księżyc w pierwszej kwadrze.
Przy kolacji okazało się, że tego dnia obchodził urodziny Leszek. Postawił dwie butelki wina, my zaś złożyliśmy się na kolejną butlę (pojemność 5 litrów). Tym razem było to białe wino Rkatsiteli. Potem było jeszcze trochę czaczy. Wieczór upłynął więc w radosnej i miłej atmosferze. Były toasty, śpiewy i ... poranny kac.